Archive for maja 2014

#155 Ostatni taki event. Recenzja komiksu Wojna Domowa

Seriale mają to do siebie, że po pewnej, skończonej liczbie odcinków ich popularność zamiast ciągle iść w górę, zaczyna gwałtownie opadać. Zjawisko to zachodzi najczęściej w momencie, gdy odbiorcy zaczynają dochodzić do wniosku, że istnieją lepsze sposoby na spędzenie wolnego czasu niż śledzenie po raz n-ty tych samych wydarzeń. Jest to też zwykle ten moment gdy twórcy muszą zdecydować, czy zamknąć produkcję, czy też zasiąść przy stole i wymyślić (wreszcie) coś nowego. W przypadku komiksowych uniwersów oznacza to zwykle stworzenie historii "po której nic nie będzie takie jak przedtem".


Droga do, chyba najlepiej rozpoznawalnego komiksu Marvela XXI wieku, rozpoczęła się na początku 2004 roku, kiedy to wydano pierwszy zeszyt miniserii Tajna Wojna. Zamieszanie jakie wywołał w niej Nick Fury spowodowało, że status superbohaterów na Ziemi-616 zaczął się gwałtownie zmieniać. Społeczeństwo amerykańskie, które do tej pory łaskawym okiem spoglądało na beztroskie niszczenie przez trykociarzy mienia publicznego, zaczęło dostrzegać, że pod zawalonymi, betonowymi blokami leżały również ciała mimowolnych świadków ich starć. Rząd postanowił więc zareagować. Zaproponowano wprowadzanie ustawy regulującej działalność superbohaterów. Spotkało się to jednak z ostrym sprzeciwem samych zainteresowanych, co doprowadziło do wstrzymania prac nad ustawą. Mimo to, Iron Man, Mr. Fantastic i czterech innych herosów postanowiło zaprowadzić porządek na własną rękę, powołując do życia grupę zwaną Illuminati. Początkowo odnosiła ona sukcesy, potrafiąc szybko reagować na wybryki Wolverine'a (Wróg publiczny), Hulka (Planeta Hulka) i Scarlet Witch (Upadek Avengers, Ród M), mimo to opinia publiczna nie ustępowała. Czarę goryczy przelała grupa New Warriors, której nalot na kryjówkę czterech uciekinierów z Raft zakończył się śmiercią ponad 600 cywili, rozpoczynając tym samym wojnę w której na przeciw siebie stanęli najpotężniejsi ziemscy superbohaterowie.

Jak widzicie, aby móc w pełni zrozumieć to co dzieje się w Wojnie domowej czytelnik musi znać całą masę wcześniejszych opowieści. Wyczerpujący opis tego co napisałem powyżej (i jeszcze paru innych istotnych zdarzeń które pominąłem) zająłby pewnie z tuzin stron Ech z przeszłości i jakością przypominałoby streszczenie Mody na sukces. Na szczęście wydawcy WKKM nie musieli iść tą drogą, bo polski czytelnik wiele z tych historii już poznał. Problemem jest natomiast wiedza o historiach dziejących się równolegle. Podczas trwania wojny, na Ziemi-616 działała ponad setka superbohaterów i niemal każdy z nich wziął w niej udział (a i kilku superłotrów sympatyzowało z każdą ze stron). Nic więc dziwnego, że historia ta objęła prawie czterdzieści serii wydawanych w tamtym okresie przez Marvela (z czego prawie połowa to miniserie z Civil War w tytule). Wydawać by się więc mogło, że jest to wystarczające odciążenie scenarzysty głównego wątku, który może skupić się militarnym aspekcie eventu. Pokazaniu w jaki sposób grupy prowadzone przez Kapitana Amerykę i Iron Mana planują swoje kolejne działania, jak wpadają w pułapki i w jaki sposób się z nich uwalniają oraz jakie ponoszą przy tym straty. Wątki przedstawione w innych seriach można było ograniczyć do wspomnienia w dialogach lub do kilku sprytnie wplecionych kadrów. Ja jednak odniosłem wrażanie, że Millar chciał, aby to w jego historii pojawiły się wszystkie najistotniejsze wątki wchodzące w skład eventu. Spowodowało to, że tempo akcji komiksu jest nie równe, co najmocniej odbiło się to na kreacjach głównych bohaterów.

Najważniejszymi postaciami Wojny domowej są Iron Man i Mr. Fantastic, którzy Ustawę o Rejestracji Superludzi poparli oraz Kapitan Ameryka, który wierzy, że żadne regulacje nie są superbohaterom potrzebne. Najgorzej została poprowadzona postać tego ostatniego. Zachowanie Steve Rogersa (który jest jedną z moich ulubionych postaci w uniwersum Marvela) przez większość komiksu przypomina działania tępego muła, który idzie na przód nie bacząc na konsekwencje. Zupełnie jak młody żołnierz, który po raz pierwszy dostał do rąk karabin z ostrą amunicją, a nie jak zaprawiony w bojach weteran. Do tego jego decyzja o nie poparciu ustawy w mojej opinii nie została wiarygodnie uzasadniona. Bardziej podobała mi się kreacja Steve'a w wydanym w Polsce przez Muchę New Avengers: Wojna Domowa. Kolejną dziwnie poprowadzoną postacią była Miriam Sharpe. Matka jednej z ofiar nieudanej akcji New Warriors i kobieta, która była inspiracją dla poparcia przez Iron Mana i spółki nowych regulacji. W komiksie widzimy jak jej pozycja stopniowo rośnie. Potrafi ona przekonać Amerykanów do swoich racji i nagle... znika. Szkoda, że Millar nie zdecydował się na większe upolitycznienie konfliktu. Miriam mogłaby wtedy być głównym rozgrywającym na politycznej scenie USA i postacią będącą przeciwwagą dla działającego z ukrycia Nicka Fury'ego. Niestety zaraz po wojnie Marvel z niej zrezygnował (istotną rolę odegrała jeszcze tylko w Fear Itself: The Home Front). 


Oczywiście w serii można znaleźć też postaci nieźle wykreowane. Najbardziej podobał mi się konflikt wewnątrz Fantastycznej Czwórki. Reed Richards, który staje się prawą ręką Tony'ego Starka, tak bardzo oddaje się badaniom nad wpływem superludzi na społeczeństwo, że całkowicie odseparowuje się od reszty grupy. Porzuca przy tym Johnny'ego, który staje się jedną z pierwszych ofiar wojny oraz Sue, co w istotny sposób wpływa na ich małżeństwo. Warto również zwrócić uwagę, że im dłużej trwa konflikt, tym dzieci Richardsów są bardziej zaniedbywane przez rodziców. Drugą świetnie wykreowaną postacią jest Punisher, który nie akceptuje wprowadzenia ustawy, ale też sam, ze względu na swoje działania, nie może być zaakceptowany w grupie Kapitana.

Za rysunki w Wojnie Domowej odpowiada Steve McNiven, znany polakom, ze wspomnianego już przeze mnie w tym artykule New Avengers (drugi tom). Tu poszło mu raczej średnio. Cała masa kadrów wygląda jakby była robiona w pośpiechu. Zdarza się też, że postaci stoją w dziwnych pozach, a ich twarze zastygają w nienaturalnych grymasach. Zupełnie jakby nad McNivenem stał z batem redaktor naczelny i ciągle go poganiał.

Gdy Mucha zapowiedziała, że wyda ten Wojnę Domową w Polsce, szybko znalazła się ona na szczycie mojej listy "muszę to mieć". Niestety z różnych względów musiałem zakup ten odłożyć w czasie. Później okazało się, że zostanie ona wydana w ramach WKKM, a jej cena ma być o połowę niższa. Postanowiłem więc poczekać. Nie żałuję tej decyzji. Wojnę Domową trzeba znać, gdyż bez tego ciężko będzie zrozumieć niektóre wątki w historiach po niej wydanych (np.: dlaczego w Pięciu koszmarach Thor tak jawnie gardzi Iron Manem). Warto jednak zaopatrzyć się w nią jak najmniejszym kosztem.


#154 "To tajemnica trwa, nie wyjaśnienie." Recenzja komiksu Wolverine: Geneza.

Wielu twórców pytanych o to w jaki sposób osiągnęli swój sukces zwykle odpowiada: "Nie wiem". Przez wiele lat nienawidziłem tej odpowiedzi, gdyż nie wierzyłem, że autor który dziś stoi na piedestale sam nie wie jak się tam znalazł. Uważałem, że jest to pewien sposób walki z konkurencją. Próba niedopuszczenia innych do owego tajemniczego czegoś i jak najdłuższego czerpania z niego profitów. Dziś gdy jestem trochę starszy zdaję sobie sprawę, że o sukcesie zwykle decyduje detal. Detal który w innym przypadku się po prostu nie sprawdza. Detal, który podczas tworzenia w oczach autora jest mało istotny. Detal, którym w przypadku Wolverine'a, była jego amnezja.


Jeden z bohaterów Sandmana Neila Gaimana, Kain powiedział kiedyś, że "dobra tajemnica może istnieć wiecznie". Ze stwierdzeniem tym nie zgadzał się Joe Queseda, który na początku XXI wieku doszedł do wniosku, że po dwudziestu sześciu latach wypadałoby wreszcie opowiedzieć historię o początkach jednego z najpopularniejszych mutantów Marvela. Jak łatwo się domyślić pomysł ten napotkał znaczący opór. Pozostali artyści zatrudnieni w tym czasie w Domu Pomysłów twierdzili, że wydanie takiej opowieści spowoduje, że Wolverine przestanie być atrakcyjny dla czytelników. Ówczesny szef Marvela, Bill Jemas wiedział jednak, że firma która pięć lat wcześniej była praktycznie bankrutem potrzebuje nowych pomysłów. Dał więc nowej miniserii zielone światło.

Akcja Genezy rozpoczyna się w momencie gdy do posiadłości państwa Howlettów przyjeżdża młoda dziewczyna imieniem Rose. Miejsce do którego trafia nie cieszy się dobrą sławą. Tuż po jego wybudowaniu, w młodym wieku umarł najstarszy syn pana domu, a kilka dni później pani Howlett została odwieziona do zakładu dla obłąkanych. Wydarzenia te spowodowały, że mieszkańcy wioski z której pochodzi Rose zaczęli nazywać rezydencję przeklętą. Nie mniej dziewczyna była dobrej myśli. Pracodawca zadawał się być miły, a młody panicz James, którym miała się zajmować szybko się z nią zaprzyjaźnił. Jedynym kłopotem było trzecie dziecko bawiące się u Howlettów, nazywane przez wszystkich Psem. Jego ojciec Logan będący w posiadłości ogrodnikiem, nienawidził ludzi dla których pracował i za wszelką cenę próbował wpoić to również synowi. Często przy pomocy pięści. Nic więc dziwnego, że dzięki takim naukom chłopak z dnia na dzień stawał się coraz dzikszy.

Niewiele postaci w popkulturze jest owiana takim woalem tajemnicy jak Wolverine. Nic więc dziwnego, że trudno było znaleźć ludzi gotowych ten woal zdjąć. Na szczęście znaleźli się odważni. Scenariusz powierzono Paulowi Jenkinsowi i był to strzał w dziesiątkę, bo autor ten podszedł do tematu trochę inaczej niż sugerowałby to tytuł komiksu. Oczywiście ujawnił on w nim kilka tajemnic Rosomaka, to z jakim imieniem się narodził, czy to gdzie się wychował, jednak równocześnie autor wplótł do historii bohatera kolejne sekrety. W tym miejscy można by zadać pytanie czy nie był to jednak strzał w stopę. Czy wprowadzanie takiej ilości istotnych dla postaci wątków nie spowoduje, że historia Wolverine'a przestanie trzymać się kupy. Dziś wiemy, że na szczęście tak się nie stało. Dzięki temu komiksowi Marvel dostał materiał nad którym mógł długo pracować i równocześnie mógł być pewien, że historie na nim oparte na pewno znajdą odbiorców. Nie musiał też wymyślać nieprawdopodobnych scenariuszy jak to dzieje się obecnie w Superior Spider-Manie. Jedyny problem, to dobrze je opowiedzieć.


Za rysunki w Genezie odpowiada Andy Kubert. Muszę, przyznać, że mnie osobiście jego styl bardzo odpowiada. Widać, że bardzo dużo czasu poświęcił on na pracę z materiałem źródłowym. Zarówno dworek w którym wychował się bohater jak i kamieniołom w którym musiał dorosnąć znacząco się od siebie różnią. Głównie ich mieszkańcami. Ci mieszkający u Howlletów są zadbani i czyści nawet jeśli tylko tam pracują (wyjątkiem są Loganowie). Ci drudzy natomiast już na pierwszy rzut oka wyglądają na dużo twardszych niż tamci. O sukcesie strony graficznej komiksu zadecydowała jednak praca jaką wykonał kolorysta Richard Isanove, którego nazwisko znalazło się na okładce tego tomu. Rysunki przez niego pokolorowane sprawiają wrażenie wykonanych przy pomocy tradycyjnych technik. Wrażenie to pogłębia cieniowanie niektórych kadrów przy pomocy ukośnych kresek. 

Fabularnie komiks nie jest równy. Jego pierwsza część dziejąca się w posiadłości wydaje się być dużo lepiej przemyślana niż ta dziejąca się w kamieniołomach. Postać kucharza Cookiego, nie wzbudza takich emocji jak Pies, który był autentycznie zły i którego charakter rozwijał się wraz z trwaniem opowieści. Zachowanie tego drugiego przypomina bardziej psoty (no może poza momentem gdy skraca lonty) przez co w żadnym momencie historii nie wydaje się on być godnym przeciwnikiem dla Wolverine'a. Nie podobała mi się również kreacja zarządcy kopali który pod koniec opowieści ni z tego ni z owego zmienił  swój charakter o sto osiemdziesiąt stopni.

Sięgając po Genezę byłem pełen obaw. Komiks opowiadający historię początków postaci której siła leżała w jej tajemnicy nie mógł być dobry. Mógł tylko wszystko zepsuć. Po jego przeczytaniu doszedłem jednak do wniosku, że wcale nie musi tak być. Stare tajemnice zastąpiono nowymi, przez co postać Rosomaka zyskała podwójnie. Z jednej strony uporządkowano podstawowe wiadomości na temat jego pochodzenia. Z drugiej nie obrócono w niwecz tego co było największą siłą postaci. Zdecydowanie polecam.


#153 Quo Vadis Spidey? Recenzja filmu Niesamowity Spider-Man 2.

Przyjacielski pająk z sąsiedztwa nie miał do tej pory szczęścia do ekranizacji swoich przygód. A to grający go aktor miał tendencje do robienia min à la mała, rozpłakana dziewczynka, a to jego przeciwnicy wyglądali jakby zostali wyciągnięci z zupełnie innego komiksu, a to... Zresztą co ja się tu Wam będę, Drodzy Czytelnicy rozpisywał, sami wiecie o co mi chodzi. Po takiej ilości błędów scenarzyści powinni wreszcie stworzyć poprawnego Ścianołaza, prawda?

Prawda! Spidey z drugiej części Niesamowitego Spider-Mana wreszcie jest taki, jakim być powinien. Po pierwsze jego kostium, który wreszcie przypomina ten klasyczny, który wyszedł spod ręki Steve'a Ditko. Bez złotych pajęczyn, które naszył na nim Ramini i ciemnych kolorów z części pierwszej. Po drugie jego sposób bycia. Za każdym razem gdy pojawia się on na ekranie, zachowuje się tak jakby nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Rzuca dennymi żarcikami i kpi sobie z bandytów, celujących w niego naładowanymi pistoletami. Po trzecie jest on nie tylko superbohaterem, ale i naukowcem o czym często zapominają nawet twórcy komiksu. Po czwarte wreszcie, zawsze ma on w pamięci ostatnią lekcję jakiej udzielił mu... kapitan Stacy. Tak, nie wujek Ben, ale własnie ojciec Gwen, który co jakiś czas objawia się Peterowi i nie pozwala mu zapomnieć o złożonej mu obietnicy. Napiszę szczerze: trochę mnie to śmieszyło. Zwłaszcza, że ciągle miałem w pamięci scenę z jedynki w której nasz bohater tę obietnicę zwyczajnie sobie olał.


Trzeba jednak oddać Webbowi, że film broni się jako całość. Jest w nim dużo humoru oraz akcji, przez co ogląda się go całkiem przyjemnie (jeżeli nie zna się oryginału, ale o tym za chwilę). Problem polega jednak na tym, że miała to być pierwsza część nowego uniwersum, a tego zupełnie się nie czuje. Tak naprawdę gdyby wydłużyć Niesamowitego... o godzinę Webb dałby radę wtłoczyć w jego fabułę jeszcze i zapowiedziane Sinister Six i Venoma i kolejne części nie byłby już potrzebne. Szkoda, bo cierpią na tym głównie kreacje bohaterów, które poza Gwen, Peterem i Electro zostały spłycone do granic absurdu. Przemiana Harry'ego w psychopatycznego mordercę trwała za krótko. Wątek jego przyjaźni z Peterem został skrócony do "no przecież znamy się od dawna", przez co główny antagonista Pająka zamiast stać się postacią porównywalną z Jokerem, znów będzie tylko kolejnym, niczym nie wyróżniającym się superłotrem. Najbardziej oberwało się jednak Rhino, którego w filmie równie dobrze mogłoby nie być. Marvel łączył swoje filmy poprzez drobiazgi takie jak tarcza Kapitana Ameryki w Ironmanie, Sony, zaś postawiło na dosłowność.

Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że w Niesamowity Spider-Manie 2 takich smaczków w ogóle nie ma. W filmie pojawia się np.: Felicia Hardy, która w komiksie była jedną z miłości Spider-Mana. Ucieszyłbym się gdyby ten wątek został rozwinięty w kolejnych częściach, bo Czarna Kotka ma potencjał. Pojawił się również dr. Ashley Kafka, który jak w Seksmisji, w oryginalnej historii był kobietą. Ja jednak zapytam dlaczego nie dr. Octavius, który najpewniej i tak w Sinister Six się pojawi. Można by wtedy oprzeć akcję tego filmu na pierwszym originie tej grupy, która została wymyślona właśnie przez Octopusa. Pozwoliłoby to na wymazanie ze scenariusza Green Goblina i skupienie się wyłącznie na Electro.


Tak naprawę nie umiem jednoznacznie ocenić kreacji tej postaci. Z jednej strony filmowa przemiana Maxa Dillona pokrywała się mniej więcej z tym co mogliśmy oglądać w serialu animowanym The Spectacular Spider-Man. Z drugiej, trudno mi było uwierzyć, że człowiek, który zaprojektował całą nowojorską sieć energetyczną nie jest rozpoznawalny w swoim miejscu pracy i nie siedzi na dyrektorskim stołku. Na szczęście dobrze przemyślano sposób w jaki Electro walczy. To w jaki sposób wykorzystuje on w potyczkach elektryczność wielu może zaskoczyć. W ogóle wielkie miasto wydaje się być terenem wręcz stworzonym dla władcy elektryczności. Szczególnie po deszczowym dniu, gdy całe miasto staje się naturalnym przewodnikiem. Na całe szczęście akurat ten detal Webb zauważył. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że filmowy Electro jest wzorowany na dr. Manhattanie ze Strażników, Allana Moore'a. Szczególnie dobrze to widać w scenie gdy materializuje się on z przewodów elektrycznych.

Trochę pomarudziłem, czas więc na przyjrzenie się plusom tej serii. Na szczególną uwagę zasługuje muzyka. Mocne, elektroniczne brzmienia świetnie wpasowują się w opowieść o człowieku władającym elektrycznością. Dźwięki płynące z ekranu szczególnie dobrze komponują się z obrazem podczas ostatecznej potyczki Pająka z Dillonem. W ogóle walki wyglądają w filmie nieźle. No może poza ostatnią z Rhino, ale tę przemilczę.


Tak naprawdę nie umiem jednoznacznie ocenić najnowszego filmu o Spider-Manie. Z jednej strony oglądało mi się go dobrze. Z drugiej mam poczucie zmarnowanego potencjału. W mojej opinii seans najbardziej przypadnie do gustu osobom lubiącym akcje i nie znającym oryginalnych historii oraz tym które nie uważają, że wszystkie adaptacje komiksów o superherosach muszą wyglądać jak Batman: Mroczny Rycerz. Jeżeli jednak jakiś fan pajęczych opowieści postanowi pójść do kina to polecam scenę ze Stanem Lee. Genialna.


- Copyright © 2010-2014 Półka pełna komiksów - Ore no Imouto - Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan -