Archive for lipca 2014

#160 Epitafium. Recenzja komiksu Poległy Syn: Śmierć Kapitana Ameryki.

Śmierć bohaterów w różnego rodzaju opowieściach jest zjawiskiem tak powszechnym, że często nie robi ona na nas żadnego wrażenia. Czasem tylko zapłaczemy nad naszym ulubieńcem lub wyskoczymy z radości w górę ciesząc się, że "ten drań" jest wreszcie martwy. Jednak jeżeli chcemy, aby śmierć obiegła świat, a nie tylko zainteresowała nasz skromny komiksowy półświatek, musimy pochować kogoś wielkiego.

Tę recenzję zacznę dość nietypowo, bo od omówienia dodatków. Na początku 42 tomu WKKM znajdziemy, jak zwykle w przypadku komiksów wchodzących w skład kolekcji, kilka słów napisanych przez redaktora Panini, Marco M. Lupoiego, który standardowo już wychwala wybraną przez siebie historię. Na sąsiedniej stronie zapoznamy się z kolejnymi "Echami z przeszłości" w których starano się streścić całą wojenną historię Kapitana oraz niedawne wydarzenia będące konsekwencją wprowadzenia w życie Ustawy o rejestracji superludzi. Dalej znajdziemy coś co mnie osobiście najbardziej zaskoczyło czyli 25 zeszyt Kapitana Ameryki opisujący przyczyny śmierci przywódcy Avengers. Został on wydany w kwietniu 2007 roku, czyli trzy miesiące po zakończeniu miniserii Wojna Domowa, której jest oficjalnym zwieńczeniem. Dalej znajdziemy kolejne zeszyty miniserii Poległy Syn.

Seria ta jest podzielona na pięć części. Każda z nich odpowiada kolejnemu etapowi żałoby: zaprzeczeniu, gniewowi, negocjacjom, depresji i akceptacji, które są pokazane z perspektywy różnych herosów, odpowiednio Wolverine'a, Avengers, Kapitana Ameryki, Spider-Mana i Iron Mana. Niestety mimo, że są one pisane przez jednego autora ich poziom jest skrajnie różny. Najgorzej wypada ten poświęcony grupie najpotężniejszych bohaterów na Ziemi. Prowadzony jest on z dwóch perspektyw. Pierwsza skupia się na grupie Mighty Avengers złożonej z zarejestrowanych herosów, druga zaś na ukrywającej się przed prawem New Avengers. Każda z nich próbuje poradzić sobie ze śmiercią Kapitana inaczej. Ci pierwsi walczą z Tiger Sharkiem, drudzy poświęcają się pokerowi i tak naprawdę tylko u nich widać gniew. Co chwilę się prowokują i skaczą sobie do oczu. W końcu ręce zajmują czymś innymi niż trzymaniem kart. Walczący z morskimi potworami Mighty Avengers, po prostu wykonują swoją pracę przez co nie czuje się w nich gniewu. Napiszę szczerze, że gdyby nie kwestia wypowiedziana przez Namora do Ms. Marvel nigdy nie połapałbym się, że jest ona wściekła.

Przy tej okazji wychodzi inna kwestia, akcja komiksu nie zawsze jest adekwatna do jego tytułu. Paradoksalnie widać to również w najlepiej narysowanym zeszycie, czyli w Depresji. Opowiada ona o Spidey'im, który stojąc nad grobem wujka Bena wspomina największego z bohaterów. Pewnie każdy się ze mną zgodzi, że Człowiek Pająk, który przeżył tyle tragedii jest najodpowiedniejszym do bycia bohaterem tego typu opowieści. Niestety Jeph Loeb uznał, że jak się pisze opowieść o superherosach to w każdym zeszycie musi być jakaś potyczka, nawet jeżeli ta, tak jak tutaj jest tylko pretekstem do snucia wspomnień. Jakby śmierć Kapitana nie była wystarczająco dobrym powodem.

No dobra, swoją normę marudzenia wyrobiłem, napiszę więc trochę o plusach miniserii. Graficznie Poległy Syn prezentuje się nieźle. Najlepiej spisał się tu David Finch we wspomnianej już przeze mnie Depresji. Nie chce wiedzieć ile ten człowiek musiał poświęcić czasu na wykonanie poszczególnych kadrów, ale napiszę, że należy mu się szacunek za tak ciężką pracę. Tak szczegółowo wykonanych rysunków nie widuje się w komiksach superbohaterskich, czy w ogóle w komiksach, często. Nie zazdroszczę Danny'emu Mikiemu, który musiał to poprawiać tuszem. Całość graficznej uczty dopełniają kolory nałożone przez Franka D'Armata. Szczególnie żółto-zielone niebo rozciągające się nad cmentarzem. które buduje niepowtarzalny klimat. Do gustu przypadły mi też stylizowane na malarskie projekty Stevena Eptinga w Kapitanie Ameryce oraz te wykonane przez Leinila Yu w Zaprzeczeniu. Podziurawiony Wolverine z okładki to prawdziwe dzieło sztuki. W tym zeszycie zastanowiło mnie tylko jedno. Dlaczego przebywający w areszcie Crossbones ma na twarzy maskę, skoro podarł ją podczas wcześniejszego starcia z Zimowym Żołnierzem? Czyżby S.H.I.E.L.D. pod wodzą Starka tak dobrze dbało o swoich więźniów?

Ten wpis zacząłem od opisu dodatków i tak samo go zakończę. Śmierć Kapitana Ameryki, była najgłośniejszym wydarzeniem od śmierci Supermana w 1992 roku (w Polsce zeszyt z tym wydarzeniem został wydany trzy lata później) nic więc dziwnego, że odbiła się ona szerokim echem w światowych mediach. Pisał o niej New York Daily News, kilka minut poświęciły jej CNN i CBS News, a nawet polska Panorama. W Marvelu nic jednak nie trwa wiecznie. Steve Rogers powrócił do żywych w lipcu 2009 roku w sześciozeszytowej miniserii Captain America: Reborn. Fabuła tego komiksu jest obszernie streszczona na końcu polskiego wydania Poległego Syna. Historii, która dla mnie jest niestety tylko średniakiem w którym niezłe rysunki nie ratują momentami chaotycznej fabuły. Kapitan Ameryka zasłużył na więcej.



#159 Kto rządzi Gotham. Recenzja cyklu sowiego.

(Recenzja obejmuje komiksy Batman: Trybunał Sów i Batman: Miasto Sów)

Przez ponad 75 lat jego superbohaterskiej kariery kolejni redaktorzy DC dbali o to, aby świat nigdy nie zapomniał o Batmanie. W tym celu stworzyli oni dla niego zastępy charakterystycznych przeciwników oraz grupę nietuzinkowych sojuszników. Pisali przygody, które nie tylko odcisnęły piętno na samej postaci Zamaskowanego Krzyżowca, ale i sprawiły, że świat zaczął inaczej postrzegać komiks jako medium. Przez te wszystkie lata dla wielu z nas Batman stał się niekwestionowanym władcą Gotham. Nic jednak nie jest wieczne.

Największą siłą komiksów o Batmanie jest to, że można o nim opowiadać na wiele różnych sposobów. Czasem obserwujemy to jak godzi on biznesową karierę Bruce'a Weyne'a z obowiązkami superbohatera. Kiedy indziej zagłębiamy się w mroczne dusze jego najzagorzalszych przeciwników. Zdarza się również, że autorzy pokazują nam jak Batman powoli stacza się w otchłań szaleństwa, przyjmując metody, których nie powstydziliby się Joker, czy Bane. Ja jednak najbardziej lubię te opowieści w których główną rolę odgrywa miasto Gotham.

Trybunał Sów niczym najlepsze filmy Hitchcocka rozpoczyna się od trzęsienia Ziemi. Przez pierwsze kilka lat swojej działalności Zamaskowany Krzyżowiec umieścił w Arkham, zakładzie dla obłąkanych przestępców pokaźną ilość nowych pensjonariuszy. Wśród nich znaleźli się i tacy, którzy byli przywódcami dużych grup przestępczych. Nikogo więc nie zdziwiło, że w końcu zorganizowali oni ucieczkę. Zaskoczeniem nie była również szybka interwencja Batmana. To co zaskoczyło wszystkich miało fioletowy garnitur i wykrzywione w diabolicznym uśmiechu usta. Joker, bo o nim mowa, niespodziewanie wsparł swojego odwiecznego wroga w jego misji. Był to jednak dopiero początek niespodzianek. W jednej z kamienic Gotham odnaleziono ciało mężczyzny. Znalezione na miejscu zbrodni dowody doprowadziły śledczych do starej rymowanki o trybunale sów, który jakoby rządzi miastem z cienia. Problem polega na tym, że owa organizacja według wiedzy najznamienitszego znawcy Gotham, nigdy nie istniała.

W roku 2011 za sprawą działań Flasha w historii Flashpoint całe uniwersum DC została zrestartowane. Stare historie przestały być obowiązujące, a nasi ulubieni herosi mieli znów mieć czystą kartę. Tyle teorii. W praktyce wyglądało to trochę inaczej. Niektóre serie rzeczywiście potoczyły się od początku np. Liga Sprawiedliwości, inne jak Action Comics (w Polsce wydawany jako Superman) znów wałkowały te same historie. Scott Snyder poszedł jednak inną drogą. Doszedł on do wniosku (w mojej opinii jedynego słusznego), że skoro mamy opowiedzieć historię herosa od początku to opowiedzmy ją zupełnie inaczej. Oczywiście w grze pozostali Joker i inni, bo trudno sobie wyobrazić, aby włodarze DC z nich zrezygnowali. Akcja Trybunału Sów rozpoczyna się kilka lat po rozpoczęciu przez Batmana działalności. Ma on już ugruntowaną pozycję i w mniemaniu swoim oraz większości mieszkańców miasta jest niepokonanym, superherosem. Wszystko zmienia się, gdy w Gotham pojawia się zupełnie nowy przeciwnik. Przeciwnik, który staje się metaforą miasta które rzekomo, Nietoperz tak dobrze zna. Ciężko jest mi tu pisać o samym Trybunale, bo to właśnie na odkrywaniu jego tajemnic opiera się fabuła komiksu. Napiszę więc o czymś innym.

W obu komiksach wchodzących w skład nazwijmy to cyklu sowiego, duży nacisk położono na relacje Batmana z innymi Bat-herosami. Szczególnie na jego przyjaźń z Nightwingiem. Zamaskowany Krzyżowiec zawsze uchodził za samotnika, bohatera, który mimo, iż wychował cały zastęp Robinów woli działać sam. W Trybunale oraz Mieście Sów relacje pomiędzy Batherosami dużo bardziej przypominają te które zachodzą w rodzinie. Dick pełni w niej rolę pierworodnego syna (mimo, że w historii pojawia się prawdziwy syn Bruce'a). Wayne ceni sobie więc rozmowy ze swoim młodszym kolegą i z mniejszą lub większą chęcią wysłuchuje tego co ma on do powiedzenia, nadal jednak patrzy na niego z góry.

Szpon, zbrojne ramię Trybunału
Graficznie komiks to niekwestionowana pierwsza liga. Na szczególną pochwałę zasługuje scena podczas której Batman jest więźniem w labiryncie sów. Im więcej czasu tam przebywa tym bardziej poddaje się on szaleństwu i utwierdza się w przekonaniu, że trafił na przeciwnika, którego pokonać się nie da. Kadry na kolejnych stronach obracają się przez co czytelnikowi, podobnie jak bohaterowi, udziela się uczucie zagubienia, zwłaszcza jeżeli kolejna strona jest ustawiona do góry nogami względem poprzedniej. To co jednak mnie się najbardziej spodobało to sposób w jaki Greg Capullo pokazał halucynacje Batmana, który widzi zarówno siebie jak i swoich przeciwników jako hybrydy ludzi i sów.

Na końcu Miasta Sów znajdziemy dwie bonusowe historie przybliżające nowe postaci w nietoperzowym uniwersum, czyli Lincolna Marcha i Harper Row wydane pierwotnie w Batman #11 i Batman #12. Ta pierwsza zaspokaja nieco apatyty, które wywołała w czytelniku główna historia. Co do drugiej mam mieszane uczucia, bo nie wiem, jaki jest sens w tworzeniu nowego pomagiera Gacka, gdy Batrodzinka jest już tak duża, ale może jestem złym prorokiem.  

Pierwsze dwa tomy Batmana są w mojej opinii najlepszą (jak dotąd) historią wydaną w Polsce w ramach nowej 52, czy też nowego DC Comics. Już od samego początku nabiera ona niesamowitego tempa, które utrzymuje się, aż do samiutkiego końca (z niewielkimi zgrzytami po drodze). Jest również świetnie narysowana. Współczuję tylko osobom, które podobnie jak ja czekały siedem miesięcy na drugi tom. Na szczęście na taką historię naprawdę warto czekać.



#158 Pierwszy taki event. Recenzja komiksu Superbohaterowie Marvela: Tajne Wojny.

(Recenzja obejmuje 26 i 40 tom Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela)

Wielu komiksiarzy z łezką w oku wspomina czasy kiedy to z kioskowych witryny spoglądali na nich prężący muskuły trykociarze. Mimo ich mnogości fani przy każdej nadarzającej się okazji żądali coraz więcej i więcej. Niestety, jedno wydawnictwo nie miało dość sił, aby wszystkim dogodzić. Sytuacja ta spowodowała, że wiele tytułów zyskało miano świętego Graala. Komiksów które być może TM-Semic kiedyś wyda. Nadzieje czytelników zniknęły jednak w momencie, gdy wydawnictwo upadło. Zapewne właśnie wtedy wielu z nich pogodziło się z myślą, że owe przesławne komiksy nigdy już na ich półce nie zagoszczą. Stało się jednak inaczej. 



Opracowana przez Marvela koncepcja jednego uniwersum w którym żyją wszyscy wymyśleni przez to wydawnictwo bohaterowie, dała jego twórcom możliwość "wymieniania się" postaciami pomiędzy seriami. Zjawisko to nasiliło się w latach '60 i '70 XX wieku, kiedy to Stan Lee zasiedlił Nowy York całą hordą nowych superherosów i ich przeciwników. Nic więc dziwnego, że włodarze Domu Pomysłów wpadli (wreszcie) na pomysł stworzenia superprzygody ze wszystkimi superherosami i superłotrami. Decyzja ta splotła się z propozycją firmy Mattel, która chciała wyprodukować serię figurek z bohaterami Marvela. Postawiła jednak pewien warunek. Wszystkie postaci, występujące w nowej historii muszą przejść w niej jakąś spektakularną przemianę tak, aby ich popularność maksymalnie wzrosła. Wszystko to zadziałało jak woda na młyn wyobraźni Jima Shootera ówczesnego redaktora naczelnego Marvela, który stworzył jeden z pierwszych komiksowych eventów. 

Akcja Tajnych Wojen rozpoczyna się w momencie, gdy grupa 19 superbohaterów (i jeden smok) została przetransportowana w nieznany rejon wszechświata. Sprawcą całego tego zamieszania okazała się być istota z innego wymiaru, nazwana przez Galactusa, Beyonderem. Beyondera zainteresowała tocząca się na Ziemi nieustająca walka dobra ze złem i postanowił zbadać jej naturę. W tym celu stworzył on nową planetę na którą oprócz herosów sprowadził 13 superłotów oraz Magneto (który został zaliczony do dobrych). Zwycięzca tego ostatecznego starcia miał prawo do dowolnego życzenia, które miał spełnić Beyonder, a należy tu nadmienić, że mógł on wszystko. 

Wydawać by się mogło, że tak duża ilość postaci może stanowić dla twórców dość istotny problem. Nic bardziej mylnego. Każdy z bohaterów dostał swoje pięć minut. Oczywiście tylko części z nich przypadły w udziale role główne. Część musiała zadowolić się rolami drugo-, a nawet trzecioplanowymi. Najgorsza rola przypadła jednak X-Men. Przez pierwszą część komiksu miałem wrażenie, że wyzwanie Beyondera przerosło mutantów. Miotali się oni, nie wiedząc po której ze stron się opowiedzieć. Czy trzymać z dobrymi, czy z Magneto, a może stać się trzecią, niezależną siłą będącą przeciwwagą dla homo sapiens. Najśmieszniejsze jest to, że czytelnik i tak nie odczuje, że obecność homo superior może przechylić szalę zwycięstwa na którąś ze stron, bo pomimo przewagi liczebnej przegrywali oni kolejne starcia z teoretycznie słabszymi przeciwnikami (np. z Wasp). W ogóle komiks obfituje w pojedynki. Nic dziwnego w końcu opowiada on o wojnie. Autorzy zapomnieli jednak, że polega ona nie tylko na walce, ale przede wszystkim na planowaniu. Zamiast tego bohaterowie niczym dziesięciolatki grające w WoWa co chwilę robią rajdy na bazę przeciwnika. Tak naprawdę jedynie Galactus i Doom przemyśleli to w jaki sposób chcą zwyciężyć w grze Beyondera.

Graficznie Tajne Wojny to kawał dobrej roboty. Bitewny Świat wygląda dostatecznie obco. Każdy rejon, który jest częścią jednej ze zniszczonych przez Beyondera planet diametralnie różni się od pozostałych. Także pozostawione przez obce rasy technologie oraz miasta nie przypominają niczego co widzieliśmy na Ziemi. Najwięcej trudności nastręczała jednak rysownikom Mike'owi Zeck'owi i Bobowi Laytonowi różnorodność występujących postaci. Każda z nich jest inna (no może poza członkami grupy rozbiórkowej), przez co należało nauczyć się rysowania każdej z nich. Niby to oczywiste, jednak wielu ten fakt umyka. Dodam jeszcze, że w komiksie pojawia się kilka postaci, dla których był to debiut w marvelowskim uniwersum.

Ocenianie starych komiksów (ale nie tylko) zawsze jest trudne. Coś co było dobre trzydzieści lat temu nie musi być dobre dziś. Tajne Wojny nie są w tej materii wyjątkiem. Występujący w nich superbohaterowie są wręcz do obrzydzenia honorowi, czego przykładem jest scena z ósmego zeszytu w której Kapitan Marvel przeprasza za to, że założyła nelsona rannemu Molecule Manowi. Problemem jest też długość serii, która jest po brzegi wypełniona nic nie wnoszącymi dialogami i potyczkami. Jak pisałem wcześniej podczas trwania wojny w życiu każdej z występujących postaci miały nastąpić jakieś spektakularne zmiany. Niestety często były one na tyle krótkotrwałe, że zdążyły się zdezaktualizować zanim czytelnik poznał ich źródło (akcja serii komiksowych wydawanych równolegle z Tajnymi Wojnami działa się po wydarzeniach, w niej opisanych). Mimo tych wszystkich wad fani Marvela komiks ten znać powinni, bo jest on pierwowzorem wszystkich późniejszych komiksowych eventów. Pozostali mogą go przeczytać jeżeli chcą się trochę pośmiać, gdyż seria ta dziś już raczej śmieszy niż wzrusza.


- Copyright © 2010-2014 Półka pełna komiksów - Ore no Imouto - Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan -