#162 Epilog

Z przykrościom muszę poinformować Was, moi Drodzy Czytelnicy, że z dniem dzisiejszym Półka pełna komiksów przechodzi w stan zawieszenia. Powodem takiego stanu rzeczy jest chęć spróbowania czegoś nowego. Czego? O tym nie chcę teraz pisać. Nadmienię jedynie, że chciałbym poświęcić na to więcej czasu niż dotychczas stąd taka, a nie inna decyzja.

Muszę przyznać, że przez wszystkie 1719 dni pisania świetnie się bawiłem. Początkowo pisałem jedynie dla swoich znajomych z którymi już od ponad 10 lat gram w papierowe RPGi. Z czasem, głównie za sprawą rad SStefani charakter Półki... zmienił się i artykuły na niej publikowane zaczęły docierać do coraz większego grona odbiorców. Dzięki czemu udało mi się nawiązać kilka ciekawych współpracy. Pierwszym który mi zaufał był redaktor naczelny a-g-w.info. Dla tego portalu napisałem kilka artykułów, głównie relacji z konwentów i recenzji komiksów, ale też zadebiutowałem tam jako recenzent książek. Kolejnymi odważnymi były wydawnictwa Yumegari i Taiga. Chciałbym Wam serdecznie podziękować za zaufanie i cierpliwość, gdyż zdarzało się, że od otrzymania materiałów do napisania recenzji mijało trochę czasu.

Patrząc z perspektywy czasu Półka pełna komiksów okazała się sukcesem. Ilość czytelników systematycznie rośnie (od 200 w pierwszym miesiącu działalności do ponad 16000 w sierpniu 2014). Co ciekawe ostatnio wchodzą tu głównie Amerykanie i Francuzi. Przyznam, że ten fakt również wpłynął na decyzję o zawieszeniu.

Tak naprawdę nie wyobrażam sobie sytuacji, że przestanę propagować ideę komiksu w Polsce. Teraz biorę tylko długi urlop. Na pewno jeszcze tu wrócę. Tych którzy mimo to nadal chcą czytać moje recenzje zapraszam do kiosku po magazyn Arigato. W ostatnim numerze popełniłem tam recenzję anime Kill la Kill, a i w kolejnym (i mam nadzieję jeszcze kolejnych) coś ode mnie powinno się tam znaleźć.

Tak więc wypatrujcie mnie cierpliwie i do zobaczenia!

#161 Minirecenzja #8- Pet Shop of Horrors

Życie to ciągłe radzenie sobie z przeciwnościami. Te małe nie są dla nas żadnym wyzwaniem. Z dużymi zaś rzadko jesteśmy w stanie poradzić sobie sami. Wtedy z pomocą przychodzą nam przyjaciele. Chyba, że jesteśmy policjantami wtedy muszą nam wystarczyć biegli.

Opowiadania które znajdziemy wewnątrz najnowszego, czwartego tomu Pet Shop of Horrors odchodzą od znanego z poprzednich części schematu: niebezpieczny zwierz kupiony w sklepie hrabiego D morduje swojego właściciela, gdyż ten złamał jedną z trzech zasad jego użytkowania. Nie odchodzą one jednak od epizodyczności. Ponownie jedynym co je łączy jest postać detektywa Orcota oraz wspomnianego już hrabiego. Temu pierwszemu znów trafia się morderstwo jakiegoś hodowcy egzotycznego zwierza, a ten drugi występuje w roli konsultanta. Tak przynajmniej wygląda pierwszy i jednocześnie najsłabszy rozdział tomu. Widać, że autorka, pani Akino Matsuki nie radzi sobie z gatunkiem jakim jest kryminał. Wszystko jest podane na tacy, a to co ma zaskakiwać jest zbyt nieprawdopodobne, aby czytelnik mógł w to uwierzyć. Nic więc dziwnego, że drugi rozdział z kryminałem nie ma już nic wspólnego. Tym razem hrabia pomaga kaskaderce w wygraniu końskiej gonitwy w której chce wystartować na wyhodowanym przez siebie ogierze. Ta opowieść powinna szczególnie przypaść do gustu dziewczynom, bo występują w niej jednorożce. Poznajemy w niej również protoplastów dzisiejszych koni wyścigowych. Bohaterami ostatniej historii są zaś wampiry.

Pomiędzy wspomnianymi wyżej opowiadaniami znajdziemy krótkie historyjki w których pierwsze skrzypce grają nie zwierzęta, a rośliny. Tym razem ich właścicielem jest zawsze Orcot. Oczywiście niektóre z nich również przyjmują postać (pięknych) ludzi.

Muszę przyznać, że kolejne historyjki mają swój urok i dobrze się je czyta. Mnie jednak coraz bardziej męczy ich epizodyczność. Tajemnica hrabiego nadal pozostaje tajemnicą i nic nie wskazuje na to, abyśmy przed ostatnim tomem dostali choć garść poszlak na ten temat. Detektyw Orcot również mimo, że przypomina nam o tym co kilka stron niespecjalnie przykłada się do śledztwa na ten temat. Tak więc najlepiej nie przejmować się tym zbytnio i traktować Pet Shop of Horrors jako zbiór opowiadań z dreszczykiem adresowanych do młodych dziewcząt.

Serdeczne podziękowania dla wydawnictwa Taiga za udostępnienie tomu do recenzji


#160 Epitafium. Recenzja komiksu Poległy Syn: Śmierć Kapitana Ameryki.

Śmierć bohaterów w różnego rodzaju opowieściach jest zjawiskiem tak powszechnym, że często nie robi ona na nas żadnego wrażenia. Czasem tylko zapłaczemy nad naszym ulubieńcem lub wyskoczymy z radości w górę ciesząc się, że "ten drań" jest wreszcie martwy. Jednak jeżeli chcemy, aby śmierć obiegła świat, a nie tylko zainteresowała nasz skromny komiksowy półświatek, musimy pochować kogoś wielkiego.

Tę recenzję zacznę dość nietypowo, bo od omówienia dodatków. Na początku 42 tomu WKKM znajdziemy, jak zwykle w przypadku komiksów wchodzących w skład kolekcji, kilka słów napisanych przez redaktora Panini, Marco M. Lupoiego, który standardowo już wychwala wybraną przez siebie historię. Na sąsiedniej stronie zapoznamy się z kolejnymi "Echami z przeszłości" w których starano się streścić całą wojenną historię Kapitana oraz niedawne wydarzenia będące konsekwencją wprowadzenia w życie Ustawy o rejestracji superludzi. Dalej znajdziemy coś co mnie osobiście najbardziej zaskoczyło czyli 25 zeszyt Kapitana Ameryki opisujący przyczyny śmierci przywódcy Avengers. Został on wydany w kwietniu 2007 roku, czyli trzy miesiące po zakończeniu miniserii Wojna Domowa, której jest oficjalnym zwieńczeniem. Dalej znajdziemy kolejne zeszyty miniserii Poległy Syn.

Seria ta jest podzielona na pięć części. Każda z nich odpowiada kolejnemu etapowi żałoby: zaprzeczeniu, gniewowi, negocjacjom, depresji i akceptacji, które są pokazane z perspektywy różnych herosów, odpowiednio Wolverine'a, Avengers, Kapitana Ameryki, Spider-Mana i Iron Mana. Niestety mimo, że są one pisane przez jednego autora ich poziom jest skrajnie różny. Najgorzej wypada ten poświęcony grupie najpotężniejszych bohaterów na Ziemi. Prowadzony jest on z dwóch perspektyw. Pierwsza skupia się na grupie Mighty Avengers złożonej z zarejestrowanych herosów, druga zaś na ukrywającej się przed prawem New Avengers. Każda z nich próbuje poradzić sobie ze śmiercią Kapitana inaczej. Ci pierwsi walczą z Tiger Sharkiem, drudzy poświęcają się pokerowi i tak naprawdę tylko u nich widać gniew. Co chwilę się prowokują i skaczą sobie do oczu. W końcu ręce zajmują czymś innymi niż trzymaniem kart. Walczący z morskimi potworami Mighty Avengers, po prostu wykonują swoją pracę przez co nie czuje się w nich gniewu. Napiszę szczerze, że gdyby nie kwestia wypowiedziana przez Namora do Ms. Marvel nigdy nie połapałbym się, że jest ona wściekła.

Przy tej okazji wychodzi inna kwestia, akcja komiksu nie zawsze jest adekwatna do jego tytułu. Paradoksalnie widać to również w najlepiej narysowanym zeszycie, czyli w Depresji. Opowiada ona o Spidey'im, który stojąc nad grobem wujka Bena wspomina największego z bohaterów. Pewnie każdy się ze mną zgodzi, że Człowiek Pająk, który przeżył tyle tragedii jest najodpowiedniejszym do bycia bohaterem tego typu opowieści. Niestety Jeph Loeb uznał, że jak się pisze opowieść o superherosach to w każdym zeszycie musi być jakaś potyczka, nawet jeżeli ta, tak jak tutaj jest tylko pretekstem do snucia wspomnień. Jakby śmierć Kapitana nie była wystarczająco dobrym powodem.

No dobra, swoją normę marudzenia wyrobiłem, napiszę więc trochę o plusach miniserii. Graficznie Poległy Syn prezentuje się nieźle. Najlepiej spisał się tu David Finch we wspomnianej już przeze mnie Depresji. Nie chce wiedzieć ile ten człowiek musiał poświęcić czasu na wykonanie poszczególnych kadrów, ale napiszę, że należy mu się szacunek za tak ciężką pracę. Tak szczegółowo wykonanych rysunków nie widuje się w komiksach superbohaterskich, czy w ogóle w komiksach, często. Nie zazdroszczę Danny'emu Mikiemu, który musiał to poprawiać tuszem. Całość graficznej uczty dopełniają kolory nałożone przez Franka D'Armata. Szczególnie żółto-zielone niebo rozciągające się nad cmentarzem. które buduje niepowtarzalny klimat. Do gustu przypadły mi też stylizowane na malarskie projekty Stevena Eptinga w Kapitanie Ameryce oraz te wykonane przez Leinila Yu w Zaprzeczeniu. Podziurawiony Wolverine z okładki to prawdziwe dzieło sztuki. W tym zeszycie zastanowiło mnie tylko jedno. Dlaczego przebywający w areszcie Crossbones ma na twarzy maskę, skoro podarł ją podczas wcześniejszego starcia z Zimowym Żołnierzem? Czyżby S.H.I.E.L.D. pod wodzą Starka tak dobrze dbało o swoich więźniów?

Ten wpis zacząłem od opisu dodatków i tak samo go zakończę. Śmierć Kapitana Ameryki, była najgłośniejszym wydarzeniem od śmierci Supermana w 1992 roku (w Polsce zeszyt z tym wydarzeniem został wydany trzy lata później) nic więc dziwnego, że odbiła się ona szerokim echem w światowych mediach. Pisał o niej New York Daily News, kilka minut poświęciły jej CNN i CBS News, a nawet polska Panorama. W Marvelu nic jednak nie trwa wiecznie. Steve Rogers powrócił do żywych w lipcu 2009 roku w sześciozeszytowej miniserii Captain America: Reborn. Fabuła tego komiksu jest obszernie streszczona na końcu polskiego wydania Poległego Syna. Historii, która dla mnie jest niestety tylko średniakiem w którym niezłe rysunki nie ratują momentami chaotycznej fabuły. Kapitan Ameryka zasłużył na więcej.



#159 Kto rządzi Gotham. Recenzja cyklu sowiego.

(Recenzja obejmuje komiksy Batman: Trybunał Sów i Batman: Miasto Sów)

Przez ponad 75 lat jego superbohaterskiej kariery kolejni redaktorzy DC dbali o to, aby świat nigdy nie zapomniał o Batmanie. W tym celu stworzyli oni dla niego zastępy charakterystycznych przeciwników oraz grupę nietuzinkowych sojuszników. Pisali przygody, które nie tylko odcisnęły piętno na samej postaci Zamaskowanego Krzyżowca, ale i sprawiły, że świat zaczął inaczej postrzegać komiks jako medium. Przez te wszystkie lata dla wielu z nas Batman stał się niekwestionowanym władcą Gotham. Nic jednak nie jest wieczne.

Największą siłą komiksów o Batmanie jest to, że można o nim opowiadać na wiele różnych sposobów. Czasem obserwujemy to jak godzi on biznesową karierę Bruce'a Weyne'a z obowiązkami superbohatera. Kiedy indziej zagłębiamy się w mroczne dusze jego najzagorzalszych przeciwników. Zdarza się również, że autorzy pokazują nam jak Batman powoli stacza się w otchłań szaleństwa, przyjmując metody, których nie powstydziliby się Joker, czy Bane. Ja jednak najbardziej lubię te opowieści w których główną rolę odgrywa miasto Gotham.

Trybunał Sów niczym najlepsze filmy Hitchcocka rozpoczyna się od trzęsienia Ziemi. Przez pierwsze kilka lat swojej działalności Zamaskowany Krzyżowiec umieścił w Arkham, zakładzie dla obłąkanych przestępców pokaźną ilość nowych pensjonariuszy. Wśród nich znaleźli się i tacy, którzy byli przywódcami dużych grup przestępczych. Nikogo więc nie zdziwiło, że w końcu zorganizowali oni ucieczkę. Zaskoczeniem nie była również szybka interwencja Batmana. To co zaskoczyło wszystkich miało fioletowy garnitur i wykrzywione w diabolicznym uśmiechu usta. Joker, bo o nim mowa, niespodziewanie wsparł swojego odwiecznego wroga w jego misji. Był to jednak dopiero początek niespodzianek. W jednej z kamienic Gotham odnaleziono ciało mężczyzny. Znalezione na miejscu zbrodni dowody doprowadziły śledczych do starej rymowanki o trybunale sów, który jakoby rządzi miastem z cienia. Problem polega na tym, że owa organizacja według wiedzy najznamienitszego znawcy Gotham, nigdy nie istniała.

W roku 2011 za sprawą działań Flasha w historii Flashpoint całe uniwersum DC została zrestartowane. Stare historie przestały być obowiązujące, a nasi ulubieni herosi mieli znów mieć czystą kartę. Tyle teorii. W praktyce wyglądało to trochę inaczej. Niektóre serie rzeczywiście potoczyły się od początku np. Liga Sprawiedliwości, inne jak Action Comics (w Polsce wydawany jako Superman) znów wałkowały te same historie. Scott Snyder poszedł jednak inną drogą. Doszedł on do wniosku (w mojej opinii jedynego słusznego), że skoro mamy opowiedzieć historię herosa od początku to opowiedzmy ją zupełnie inaczej. Oczywiście w grze pozostali Joker i inni, bo trudno sobie wyobrazić, aby włodarze DC z nich zrezygnowali. Akcja Trybunału Sów rozpoczyna się kilka lat po rozpoczęciu przez Batmana działalności. Ma on już ugruntowaną pozycję i w mniemaniu swoim oraz większości mieszkańców miasta jest niepokonanym, superherosem. Wszystko zmienia się, gdy w Gotham pojawia się zupełnie nowy przeciwnik. Przeciwnik, który staje się metaforą miasta które rzekomo, Nietoperz tak dobrze zna. Ciężko jest mi tu pisać o samym Trybunale, bo to właśnie na odkrywaniu jego tajemnic opiera się fabuła komiksu. Napiszę więc o czymś innym.

W obu komiksach wchodzących w skład nazwijmy to cyklu sowiego, duży nacisk położono na relacje Batmana z innymi Bat-herosami. Szczególnie na jego przyjaźń z Nightwingiem. Zamaskowany Krzyżowiec zawsze uchodził za samotnika, bohatera, który mimo, iż wychował cały zastęp Robinów woli działać sam. W Trybunale oraz Mieście Sów relacje pomiędzy Batherosami dużo bardziej przypominają te które zachodzą w rodzinie. Dick pełni w niej rolę pierworodnego syna (mimo, że w historii pojawia się prawdziwy syn Bruce'a). Wayne ceni sobie więc rozmowy ze swoim młodszym kolegą i z mniejszą lub większą chęcią wysłuchuje tego co ma on do powiedzenia, nadal jednak patrzy na niego z góry.

Szpon, zbrojne ramię Trybunału
Graficznie komiks to niekwestionowana pierwsza liga. Na szczególną pochwałę zasługuje scena podczas której Batman jest więźniem w labiryncie sów. Im więcej czasu tam przebywa tym bardziej poddaje się on szaleństwu i utwierdza się w przekonaniu, że trafił na przeciwnika, którego pokonać się nie da. Kadry na kolejnych stronach obracają się przez co czytelnikowi, podobnie jak bohaterowi, udziela się uczucie zagubienia, zwłaszcza jeżeli kolejna strona jest ustawiona do góry nogami względem poprzedniej. To co jednak mnie się najbardziej spodobało to sposób w jaki Greg Capullo pokazał halucynacje Batmana, który widzi zarówno siebie jak i swoich przeciwników jako hybrydy ludzi i sów.

Na końcu Miasta Sów znajdziemy dwie bonusowe historie przybliżające nowe postaci w nietoperzowym uniwersum, czyli Lincolna Marcha i Harper Row wydane pierwotnie w Batman #11 i Batman #12. Ta pierwsza zaspokaja nieco apatyty, które wywołała w czytelniku główna historia. Co do drugiej mam mieszane uczucia, bo nie wiem, jaki jest sens w tworzeniu nowego pomagiera Gacka, gdy Batrodzinka jest już tak duża, ale może jestem złym prorokiem.  

Pierwsze dwa tomy Batmana są w mojej opinii najlepszą (jak dotąd) historią wydaną w Polsce w ramach nowej 52, czy też nowego DC Comics. Już od samego początku nabiera ona niesamowitego tempa, które utrzymuje się, aż do samiutkiego końca (z niewielkimi zgrzytami po drodze). Jest również świetnie narysowana. Współczuję tylko osobom, które podobnie jak ja czekały siedem miesięcy na drugi tom. Na szczęście na taką historię naprawdę warto czekać.



#158 Pierwszy taki event. Recenzja komiksu Superbohaterowie Marvela: Tajne Wojny.

(Recenzja obejmuje 26 i 40 tom Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela)

Wielu komiksiarzy z łezką w oku wspomina czasy kiedy to z kioskowych witryny spoglądali na nich prężący muskuły trykociarze. Mimo ich mnogości fani przy każdej nadarzającej się okazji żądali coraz więcej i więcej. Niestety, jedno wydawnictwo nie miało dość sił, aby wszystkim dogodzić. Sytuacja ta spowodowała, że wiele tytułów zyskało miano świętego Graala. Komiksów które być może TM-Semic kiedyś wyda. Nadzieje czytelników zniknęły jednak w momencie, gdy wydawnictwo upadło. Zapewne właśnie wtedy wielu z nich pogodziło się z myślą, że owe przesławne komiksy nigdy już na ich półce nie zagoszczą. Stało się jednak inaczej. 



Opracowana przez Marvela koncepcja jednego uniwersum w którym żyją wszyscy wymyśleni przez to wydawnictwo bohaterowie, dała jego twórcom możliwość "wymieniania się" postaciami pomiędzy seriami. Zjawisko to nasiliło się w latach '60 i '70 XX wieku, kiedy to Stan Lee zasiedlił Nowy York całą hordą nowych superherosów i ich przeciwników. Nic więc dziwnego, że włodarze Domu Pomysłów wpadli (wreszcie) na pomysł stworzenia superprzygody ze wszystkimi superherosami i superłotrami. Decyzja ta splotła się z propozycją firmy Mattel, która chciała wyprodukować serię figurek z bohaterami Marvela. Postawiła jednak pewien warunek. Wszystkie postaci, występujące w nowej historii muszą przejść w niej jakąś spektakularną przemianę tak, aby ich popularność maksymalnie wzrosła. Wszystko to zadziałało jak woda na młyn wyobraźni Jima Shootera ówczesnego redaktora naczelnego Marvela, który stworzył jeden z pierwszych komiksowych eventów. 

Akcja Tajnych Wojen rozpoczyna się w momencie, gdy grupa 19 superbohaterów (i jeden smok) została przetransportowana w nieznany rejon wszechświata. Sprawcą całego tego zamieszania okazała się być istota z innego wymiaru, nazwana przez Galactusa, Beyonderem. Beyondera zainteresowała tocząca się na Ziemi nieustająca walka dobra ze złem i postanowił zbadać jej naturę. W tym celu stworzył on nową planetę na którą oprócz herosów sprowadził 13 superłotów oraz Magneto (który został zaliczony do dobrych). Zwycięzca tego ostatecznego starcia miał prawo do dowolnego życzenia, które miał spełnić Beyonder, a należy tu nadmienić, że mógł on wszystko. 

Wydawać by się mogło, że tak duża ilość postaci może stanowić dla twórców dość istotny problem. Nic bardziej mylnego. Każdy z bohaterów dostał swoje pięć minut. Oczywiście tylko części z nich przypadły w udziale role główne. Część musiała zadowolić się rolami drugo-, a nawet trzecioplanowymi. Najgorsza rola przypadła jednak X-Men. Przez pierwszą część komiksu miałem wrażenie, że wyzwanie Beyondera przerosło mutantów. Miotali się oni, nie wiedząc po której ze stron się opowiedzieć. Czy trzymać z dobrymi, czy z Magneto, a może stać się trzecią, niezależną siłą będącą przeciwwagą dla homo sapiens. Najśmieszniejsze jest to, że czytelnik i tak nie odczuje, że obecność homo superior może przechylić szalę zwycięstwa na którąś ze stron, bo pomimo przewagi liczebnej przegrywali oni kolejne starcia z teoretycznie słabszymi przeciwnikami (np. z Wasp). W ogóle komiks obfituje w pojedynki. Nic dziwnego w końcu opowiada on o wojnie. Autorzy zapomnieli jednak, że polega ona nie tylko na walce, ale przede wszystkim na planowaniu. Zamiast tego bohaterowie niczym dziesięciolatki grające w WoWa co chwilę robią rajdy na bazę przeciwnika. Tak naprawdę jedynie Galactus i Doom przemyśleli to w jaki sposób chcą zwyciężyć w grze Beyondera.

Graficznie Tajne Wojny to kawał dobrej roboty. Bitewny Świat wygląda dostatecznie obco. Każdy rejon, który jest częścią jednej ze zniszczonych przez Beyondera planet diametralnie różni się od pozostałych. Także pozostawione przez obce rasy technologie oraz miasta nie przypominają niczego co widzieliśmy na Ziemi. Najwięcej trudności nastręczała jednak rysownikom Mike'owi Zeck'owi i Bobowi Laytonowi różnorodność występujących postaci. Każda z nich jest inna (no może poza członkami grupy rozbiórkowej), przez co należało nauczyć się rysowania każdej z nich. Niby to oczywiste, jednak wielu ten fakt umyka. Dodam jeszcze, że w komiksie pojawia się kilka postaci, dla których był to debiut w marvelowskim uniwersum.

Ocenianie starych komiksów (ale nie tylko) zawsze jest trudne. Coś co było dobre trzydzieści lat temu nie musi być dobre dziś. Tajne Wojny nie są w tej materii wyjątkiem. Występujący w nich superbohaterowie są wręcz do obrzydzenia honorowi, czego przykładem jest scena z ósmego zeszytu w której Kapitan Marvel przeprasza za to, że założyła nelsona rannemu Molecule Manowi. Problemem jest też długość serii, która jest po brzegi wypełniona nic nie wnoszącymi dialogami i potyczkami. Jak pisałem wcześniej podczas trwania wojny w życiu każdej z występujących postaci miały nastąpić jakieś spektakularne zmiany. Niestety często były one na tyle krótkotrwałe, że zdążyły się zdezaktualizować zanim czytelnik poznał ich źródło (akcja serii komiksowych wydawanych równolegle z Tajnymi Wojnami działa się po wydarzeniach, w niej opisanych). Mimo tych wszystkich wad fani Marvela komiks ten znać powinni, bo jest on pierwowzorem wszystkich późniejszych komiksowych eventów. Pozostali mogą go przeczytać jeżeli chcą się trochę pośmiać, gdyż seria ta dziś już raczej śmieszy niż wzrusza.


#157 Papierowy Debiut

Ponad czteroletnie doświadczenie na blogu zaowocowało. W najnowszym, dwudziesty numerze magazynu Arigato możecie Drodzy Czytelnicy przeczytać moją recenzję anime Kill la kill, którą napisałem wspólnie z redaktorem naczelnym pisma Arkadiuszem Dzierżawskim. 

Magazyn możecie zamawiać na stronie wydawcy, sklepach specjalistycznych lub w Empiku.

Okładeczka magazynu
Fragment mojego papierowego debiutu

#156 Czy można zmienić przyszłość? Recenzja filmu X-Man: Przyszłość która nadejdzie.

UWAGA!!!
NA KOŃCU ARTYKUŁU ZNAJDUJE SIĘ KRÓTKIE WYJAŚNIENIE WYDARZEŃ ZE SCENY BONUSOWEJ. JEŻELI NIE CHCESZ PSUĆ SOBIE ZABAWY SKOŃCZ PRZEWIJANIE GDY ZOBACZYSZ TABELKĘ Z OCENĄ.

Jedną z pierwszych historii o podróżach w czasie jest pochodzący z VII w. p.n.e hinduski mit o królu Revaicie, który, po spotkaniu z bogiem Brahmą, powraca na Ziemię wiele lat po jej opuszczeniu, mimo, że sama rozmowa była dużo krótsza. Późniejsi pisarze wielokrotnie powracali do tego konceptu, jednak ich bohaterowie zawsze podróżowali przy pomocy nadprzyrodzonych mocy. Sytuacja ta zmieniła się w roku 1895 kiedy opublikowano Wehikuł czasu Herberta George’a Wellsa, który jako pierwszy zaproponował, aby bohaterowie przemieszczali się w czasie o własnych siłach. Pierwszym komiksem traktującym o podróżach w czasie był premierowy zeszyt New Fun Comics wydany w lutym 1935 roku przez National Allied Publications (później DC Comics). Od tego czasu kolejni (super)bohaterowie kolorowych zeszytów wielokrotnie odwiedzali lub byli odwiedzani przez przybyszy w innego czasu.

Czy zaryzykowałbyś spotkanie z samym sobą z przyszłości?
Chris Claremont, człowiek którego fanom mutantów nie trzeba przedstawiać. To właśnie on przez ponad szesnaście lat tworzył przygody X-Men, co daje mu tytuł amerykańskiego twórcy najdłużej pracującego nad jednym tytułem (na drugim miejscu jest Erik Larsen pracujący od 12 lat nad serią Savage Dragon). Jego najlepiej znanym komiksem jest Mroczna Phoenix, po którego zakończeniu mało kto wierzył, że w niedługim czasie powstanie równie dobry komiks o mutantach. Na szczęście stało się inaczej. Już cztery miesiące później Marvel wydał pierwszy zeszyt dwuczęściowej historii Days of Future Past, którego okładka informowała, że większość mutantów była martwa lub aresztowana. Wnętrze komiksu było równie intrygujące, co spowodowało, że do dziś nosi on miano kultowego. Nic więc dziwnego, że to właśnie ten tytuł stał się bazą scenariusza do najnowszego filmu z uniwersum X-Men.

Blink tworząca portal, podczas obrony sali w której znajduje się ciało Wolverine'a
Akcja Przyszłości która nadejdzie rozpoczyna się w mrocznej przyszłości rządzonej przez potężne roboty zwane Sentinelami. Zostały one stworzone w celu eksterminacji nosicieli genu X. Z czasem nauczyły się one również rozpoznawać homo sapiens, których potomstwo będzie mutantami. Po wieloletniej walce opór stawiają już tylko nieliczni. Zdają sobie oni jednak sprawę z tego, że ich szanse na zwycięstwo są coraz mniejsze. Postanawiają więc postawić wszystko na jedną kartę. Dowodzący ruchem oporu prof. Charles Xavier (Patrick Stewart) postanawia odbyć podróż w przeszłość, aby zapobiec zamordowaniu Bolivara Traska (Peter Dinklage), ponieważ właśnie to wydarzenie to stało się przyczynkiem do masowej produkcji robotów. Niestety plan ten ma kilka wad. Po pierwsze, tak daleka wycieczka w przeszłość niemal na pewno spowoduje ciężkie obrażenia mózgu podróżnika. Po drugie możliwa jest wyłącznie podróż jaźni, należy więc chronić ciało podróżnika. Po trzecie wreszcie, jedynym sposobem, aby przenieść się w przeszłość jest użycie mocy Kitty Pride (Ellen Page), a to na pewno zwabi Strażników. Mając to wszystko na uwadze w przeszłość zostaje wysłany Wolvernie, który musi przekonać młodego Xaviera do połączenia sił ze swoim największym wrogiem.

Sentinel z 1973 roku (u góry) i z przyszłości 
Logan trafia więc do roku 1973, ponad dziesięć lat po kryzysie kubańskim w którym to nieoficjalnie miała brać udział grupka mutantów (X-men: Pierwsza klasa). Swoje pierwsze kroki kieruje on do szkoły dla młodych talentów, gdzie ma nadzieję znaleźć młodego profesora. Niestety szkoła jest zamknięta, a sam Xavier (James McAvoy) zupełnie nie przypomina tego z przyszłości. To był ten moment kiedy po raz pierwszy (ale nie ostatni) na seansie powiedziałem cichutko "wow". Przywódca mutantów wreszcie przestał być postacią ikoniczną. Można wręcz śmiało powiedzieć, że się stoczył. Jego wiara w misję stworzenia świata przyjaznego zarówno dla ludzi jak i dla homo superior wyparowała. W tym momencie zrozumiałem również dlaczego znów tak dużą rolę dostał Hugh Jackman (poza ściągnięciem do kin przedstawicielek płci pięknej), Wolverine jest jedyną postacią która w sposób wiarygodny może wyciągnąć Xaviera z dołka.

Tyrion Lannister planujący eksterminację mutantów
W ogóle oglądając Przyszłość... miałem wrażenie, że śledzę fabułę przemyślaną od początku do końca. Przez sześć poprzednich części sagi w uniwersum nagromadziła się duża ilość postaci i to w obu liniach czasowych. W filmie występuje większość z nich, jednak nie czuje się przez to przeładowania postaciami. Każda z nich ma do odegrania swoją rolę i się jej trzyma, dzięki czemu widz nie ma wrażenia, że gdzieś któraś postać została wepchnięta na siłę. A przecież nie należy zapominać, że w filmie są i nowe postaci. Na największe słowa uznania zasługuje postać Quicksilvera (Evan Peters), którego imię zostało zmienione z Pietro na Peter. Sceny z jego udziałem są najlepszymi w całym filmie. Zwłaszcza ta dziejąca się w kuchni Pentagonu, która w mojej opinii wejdzie w poczet najlepszych scen w historii kina. Kolejną postacią zasługującą na uwagę jest postać Blink (Fan Bingbing). Od razu widać było, że jest ona zaprawiona w boju, bo tworzone przez nią portale zawsze pojawiały się w taktycznie pożądanych miejscach.


Akcja filmu odbywa się dwutorowo. Pierwsza linia fabularna przedstawia działania Wolverine'a mające na celu ocalenie Traska, druga opisuje ochronę jego ciała. Ta pierwsza jest o tyle ironiczna, że mutanci muszą w niej ochronić człowieka, który zaprojektuje roboty mające ich zabić. W drugiej poznajemy ich finalną wersję, która moim zdaniem zbyt mocno przypominała Destroyera z Thora. Na szczęście równowaga w pokazywaniu obu linii czasowych została zachowana. Ta pierwsza zdecydowanie przeważa, bo i dzieje się w niej więcej ciekawych rzeczy. Drugą tak naprawdę śledzimy tylko na początku i na końcu filmu.

Mimo tak dużej ilości bohaterów o zdolnościach bojowych w samym filmie scen walki jest niewiele. Przyszłość.. jest przede wszystkim opowieścią o akceptacji samego siebie i próbie znalezienia swojego miejsca w świecie. Pytanie to stawia sobie każdy z głównych bohaterów, no może poza Magneto, który wreszcie nie jest głównym antagonistą serii. Film zdecydowanie polecam obejrzeć do samego końca, bo bonusowa scena została umieszczona dopiero po całej liście płac, a naprawdę warto ją zobaczyć.




#155 Ostatni taki event. Recenzja komiksu Wojna Domowa

Seriale mają to do siebie, że po pewnej, skończonej liczbie odcinków ich popularność zamiast ciągle iść w górę, zaczyna gwałtownie opadać. Zjawisko to zachodzi najczęściej w momencie, gdy odbiorcy zaczynają dochodzić do wniosku, że istnieją lepsze sposoby na spędzenie wolnego czasu niż śledzenie po raz n-ty tych samych wydarzeń. Jest to też zwykle ten moment gdy twórcy muszą zdecydować, czy zamknąć produkcję, czy też zasiąść przy stole i wymyślić (wreszcie) coś nowego. W przypadku komiksowych uniwersów oznacza to zwykle stworzenie historii "po której nic nie będzie takie jak przedtem".


Droga do, chyba najlepiej rozpoznawalnego komiksu Marvela XXI wieku, rozpoczęła się na początku 2004 roku, kiedy to wydano pierwszy zeszyt miniserii Tajna Wojna. Zamieszanie jakie wywołał w niej Nick Fury spowodowało, że status superbohaterów na Ziemi-616 zaczął się gwałtownie zmieniać. Społeczeństwo amerykańskie, które do tej pory łaskawym okiem spoglądało na beztroskie niszczenie przez trykociarzy mienia publicznego, zaczęło dostrzegać, że pod zawalonymi, betonowymi blokami leżały również ciała mimowolnych świadków ich starć. Rząd postanowił więc zareagować. Zaproponowano wprowadzanie ustawy regulującej działalność superbohaterów. Spotkało się to jednak z ostrym sprzeciwem samych zainteresowanych, co doprowadziło do wstrzymania prac nad ustawą. Mimo to, Iron Man, Mr. Fantastic i czterech innych herosów postanowiło zaprowadzić porządek na własną rękę, powołując do życia grupę zwaną Illuminati. Początkowo odnosiła ona sukcesy, potrafiąc szybko reagować na wybryki Wolverine'a (Wróg publiczny), Hulka (Planeta Hulka) i Scarlet Witch (Upadek Avengers, Ród M), mimo to opinia publiczna nie ustępowała. Czarę goryczy przelała grupa New Warriors, której nalot na kryjówkę czterech uciekinierów z Raft zakończył się śmiercią ponad 600 cywili, rozpoczynając tym samym wojnę w której na przeciw siebie stanęli najpotężniejsi ziemscy superbohaterowie.

Jak widzicie, aby móc w pełni zrozumieć to co dzieje się w Wojnie domowej czytelnik musi znać całą masę wcześniejszych opowieści. Wyczerpujący opis tego co napisałem powyżej (i jeszcze paru innych istotnych zdarzeń które pominąłem) zająłby pewnie z tuzin stron Ech z przeszłości i jakością przypominałoby streszczenie Mody na sukces. Na szczęście wydawcy WKKM nie musieli iść tą drogą, bo polski czytelnik wiele z tych historii już poznał. Problemem jest natomiast wiedza o historiach dziejących się równolegle. Podczas trwania wojny, na Ziemi-616 działała ponad setka superbohaterów i niemal każdy z nich wziął w niej udział (a i kilku superłotrów sympatyzowało z każdą ze stron). Nic więc dziwnego, że historia ta objęła prawie czterdzieści serii wydawanych w tamtym okresie przez Marvela (z czego prawie połowa to miniserie z Civil War w tytule). Wydawać by się więc mogło, że jest to wystarczające odciążenie scenarzysty głównego wątku, który może skupić się militarnym aspekcie eventu. Pokazaniu w jaki sposób grupy prowadzone przez Kapitana Amerykę i Iron Mana planują swoje kolejne działania, jak wpadają w pułapki i w jaki sposób się z nich uwalniają oraz jakie ponoszą przy tym straty. Wątki przedstawione w innych seriach można było ograniczyć do wspomnienia w dialogach lub do kilku sprytnie wplecionych kadrów. Ja jednak odniosłem wrażanie, że Millar chciał, aby to w jego historii pojawiły się wszystkie najistotniejsze wątki wchodzące w skład eventu. Spowodowało to, że tempo akcji komiksu jest nie równe, co najmocniej odbiło się to na kreacjach głównych bohaterów.

Najważniejszymi postaciami Wojny domowej są Iron Man i Mr. Fantastic, którzy Ustawę o Rejestracji Superludzi poparli oraz Kapitan Ameryka, który wierzy, że żadne regulacje nie są superbohaterom potrzebne. Najgorzej została poprowadzona postać tego ostatniego. Zachowanie Steve Rogersa (który jest jedną z moich ulubionych postaci w uniwersum Marvela) przez większość komiksu przypomina działania tępego muła, który idzie na przód nie bacząc na konsekwencje. Zupełnie jak młody żołnierz, który po raz pierwszy dostał do rąk karabin z ostrą amunicją, a nie jak zaprawiony w bojach weteran. Do tego jego decyzja o nie poparciu ustawy w mojej opinii nie została wiarygodnie uzasadniona. Bardziej podobała mi się kreacja Steve'a w wydanym w Polsce przez Muchę New Avengers: Wojna Domowa. Kolejną dziwnie poprowadzoną postacią była Miriam Sharpe. Matka jednej z ofiar nieudanej akcji New Warriors i kobieta, która była inspiracją dla poparcia przez Iron Mana i spółki nowych regulacji. W komiksie widzimy jak jej pozycja stopniowo rośnie. Potrafi ona przekonać Amerykanów do swoich racji i nagle... znika. Szkoda, że Millar nie zdecydował się na większe upolitycznienie konfliktu. Miriam mogłaby wtedy być głównym rozgrywającym na politycznej scenie USA i postacią będącą przeciwwagą dla działającego z ukrycia Nicka Fury'ego. Niestety zaraz po wojnie Marvel z niej zrezygnował (istotną rolę odegrała jeszcze tylko w Fear Itself: The Home Front). 


Oczywiście w serii można znaleźć też postaci nieźle wykreowane. Najbardziej podobał mi się konflikt wewnątrz Fantastycznej Czwórki. Reed Richards, który staje się prawą ręką Tony'ego Starka, tak bardzo oddaje się badaniom nad wpływem superludzi na społeczeństwo, że całkowicie odseparowuje się od reszty grupy. Porzuca przy tym Johnny'ego, który staje się jedną z pierwszych ofiar wojny oraz Sue, co w istotny sposób wpływa na ich małżeństwo. Warto również zwrócić uwagę, że im dłużej trwa konflikt, tym dzieci Richardsów są bardziej zaniedbywane przez rodziców. Drugą świetnie wykreowaną postacią jest Punisher, który nie akceptuje wprowadzenia ustawy, ale też sam, ze względu na swoje działania, nie może być zaakceptowany w grupie Kapitana.

Za rysunki w Wojnie Domowej odpowiada Steve McNiven, znany polakom, ze wspomnianego już przeze mnie w tym artykule New Avengers (drugi tom). Tu poszło mu raczej średnio. Cała masa kadrów wygląda jakby była robiona w pośpiechu. Zdarza się też, że postaci stoją w dziwnych pozach, a ich twarze zastygają w nienaturalnych grymasach. Zupełnie jakby nad McNivenem stał z batem redaktor naczelny i ciągle go poganiał.

Gdy Mucha zapowiedziała, że wyda ten Wojnę Domową w Polsce, szybko znalazła się ona na szczycie mojej listy "muszę to mieć". Niestety z różnych względów musiałem zakup ten odłożyć w czasie. Później okazało się, że zostanie ona wydana w ramach WKKM, a jej cena ma być o połowę niższa. Postanowiłem więc poczekać. Nie żałuję tej decyzji. Wojnę Domową trzeba znać, gdyż bez tego ciężko będzie zrozumieć niektóre wątki w historiach po niej wydanych (np.: dlaczego w Pięciu koszmarach Thor tak jawnie gardzi Iron Manem). Warto jednak zaopatrzyć się w nią jak najmniejszym kosztem.


#154 "To tajemnica trwa, nie wyjaśnienie." Recenzja komiksu Wolverine: Geneza.

Wielu twórców pytanych o to w jaki sposób osiągnęli swój sukces zwykle odpowiada: "Nie wiem". Przez wiele lat nienawidziłem tej odpowiedzi, gdyż nie wierzyłem, że autor który dziś stoi na piedestale sam nie wie jak się tam znalazł. Uważałem, że jest to pewien sposób walki z konkurencją. Próba niedopuszczenia innych do owego tajemniczego czegoś i jak najdłuższego czerpania z niego profitów. Dziś gdy jestem trochę starszy zdaję sobie sprawę, że o sukcesie zwykle decyduje detal. Detal który w innym przypadku się po prostu nie sprawdza. Detal, który podczas tworzenia w oczach autora jest mało istotny. Detal, którym w przypadku Wolverine'a, była jego amnezja.


Jeden z bohaterów Sandmana Neila Gaimana, Kain powiedział kiedyś, że "dobra tajemnica może istnieć wiecznie". Ze stwierdzeniem tym nie zgadzał się Joe Queseda, który na początku XXI wieku doszedł do wniosku, że po dwudziestu sześciu latach wypadałoby wreszcie opowiedzieć historię o początkach jednego z najpopularniejszych mutantów Marvela. Jak łatwo się domyślić pomysł ten napotkał znaczący opór. Pozostali artyści zatrudnieni w tym czasie w Domu Pomysłów twierdzili, że wydanie takiej opowieści spowoduje, że Wolverine przestanie być atrakcyjny dla czytelników. Ówczesny szef Marvela, Bill Jemas wiedział jednak, że firma która pięć lat wcześniej była praktycznie bankrutem potrzebuje nowych pomysłów. Dał więc nowej miniserii zielone światło.

Akcja Genezy rozpoczyna się w momencie gdy do posiadłości państwa Howlettów przyjeżdża młoda dziewczyna imieniem Rose. Miejsce do którego trafia nie cieszy się dobrą sławą. Tuż po jego wybudowaniu, w młodym wieku umarł najstarszy syn pana domu, a kilka dni później pani Howlett została odwieziona do zakładu dla obłąkanych. Wydarzenia te spowodowały, że mieszkańcy wioski z której pochodzi Rose zaczęli nazywać rezydencję przeklętą. Nie mniej dziewczyna była dobrej myśli. Pracodawca zadawał się być miły, a młody panicz James, którym miała się zajmować szybko się z nią zaprzyjaźnił. Jedynym kłopotem było trzecie dziecko bawiące się u Howlettów, nazywane przez wszystkich Psem. Jego ojciec Logan będący w posiadłości ogrodnikiem, nienawidził ludzi dla których pracował i za wszelką cenę próbował wpoić to również synowi. Często przy pomocy pięści. Nic więc dziwnego, że dzięki takim naukom chłopak z dnia na dzień stawał się coraz dzikszy.

Niewiele postaci w popkulturze jest owiana takim woalem tajemnicy jak Wolverine. Nic więc dziwnego, że trudno było znaleźć ludzi gotowych ten woal zdjąć. Na szczęście znaleźli się odważni. Scenariusz powierzono Paulowi Jenkinsowi i był to strzał w dziesiątkę, bo autor ten podszedł do tematu trochę inaczej niż sugerowałby to tytuł komiksu. Oczywiście ujawnił on w nim kilka tajemnic Rosomaka, to z jakim imieniem się narodził, czy to gdzie się wychował, jednak równocześnie autor wplótł do historii bohatera kolejne sekrety. W tym miejscy można by zadać pytanie czy nie był to jednak strzał w stopę. Czy wprowadzanie takiej ilości istotnych dla postaci wątków nie spowoduje, że historia Wolverine'a przestanie trzymać się kupy. Dziś wiemy, że na szczęście tak się nie stało. Dzięki temu komiksowi Marvel dostał materiał nad którym mógł długo pracować i równocześnie mógł być pewien, że historie na nim oparte na pewno znajdą odbiorców. Nie musiał też wymyślać nieprawdopodobnych scenariuszy jak to dzieje się obecnie w Superior Spider-Manie. Jedyny problem, to dobrze je opowiedzieć.


Za rysunki w Genezie odpowiada Andy Kubert. Muszę, przyznać, że mnie osobiście jego styl bardzo odpowiada. Widać, że bardzo dużo czasu poświęcił on na pracę z materiałem źródłowym. Zarówno dworek w którym wychował się bohater jak i kamieniołom w którym musiał dorosnąć znacząco się od siebie różnią. Głównie ich mieszkańcami. Ci mieszkający u Howlletów są zadbani i czyści nawet jeśli tylko tam pracują (wyjątkiem są Loganowie). Ci drudzy natomiast już na pierwszy rzut oka wyglądają na dużo twardszych niż tamci. O sukcesie strony graficznej komiksu zadecydowała jednak praca jaką wykonał kolorysta Richard Isanove, którego nazwisko znalazło się na okładce tego tomu. Rysunki przez niego pokolorowane sprawiają wrażenie wykonanych przy pomocy tradycyjnych technik. Wrażenie to pogłębia cieniowanie niektórych kadrów przy pomocy ukośnych kresek. 

Fabularnie komiks nie jest równy. Jego pierwsza część dziejąca się w posiadłości wydaje się być dużo lepiej przemyślana niż ta dziejąca się w kamieniołomach. Postać kucharza Cookiego, nie wzbudza takich emocji jak Pies, który był autentycznie zły i którego charakter rozwijał się wraz z trwaniem opowieści. Zachowanie tego drugiego przypomina bardziej psoty (no może poza momentem gdy skraca lonty) przez co w żadnym momencie historii nie wydaje się on być godnym przeciwnikiem dla Wolverine'a. Nie podobała mi się również kreacja zarządcy kopali który pod koniec opowieści ni z tego ni z owego zmienił  swój charakter o sto osiemdziesiąt stopni.

Sięgając po Genezę byłem pełen obaw. Komiks opowiadający historię początków postaci której siła leżała w jej tajemnicy nie mógł być dobry. Mógł tylko wszystko zepsuć. Po jego przeczytaniu doszedłem jednak do wniosku, że wcale nie musi tak być. Stare tajemnice zastąpiono nowymi, przez co postać Rosomaka zyskała podwójnie. Z jednej strony uporządkowano podstawowe wiadomości na temat jego pochodzenia. Z drugiej nie obrócono w niwecz tego co było największą siłą postaci. Zdecydowanie polecam.


#153 Quo Vadis Spidey? Recenzja filmu Niesamowity Spider-Man 2.

Przyjacielski pająk z sąsiedztwa nie miał do tej pory szczęścia do ekranizacji swoich przygód. A to grający go aktor miał tendencje do robienia min à la mała, rozpłakana dziewczynka, a to jego przeciwnicy wyglądali jakby zostali wyciągnięci z zupełnie innego komiksu, a to... Zresztą co ja się tu Wam będę, Drodzy Czytelnicy rozpisywał, sami wiecie o co mi chodzi. Po takiej ilości błędów scenarzyści powinni wreszcie stworzyć poprawnego Ścianołaza, prawda?

Prawda! Spidey z drugiej części Niesamowitego Spider-Mana wreszcie jest taki, jakim być powinien. Po pierwsze jego kostium, który wreszcie przypomina ten klasyczny, który wyszedł spod ręki Steve'a Ditko. Bez złotych pajęczyn, które naszył na nim Ramini i ciemnych kolorów z części pierwszej. Po drugie jego sposób bycia. Za każdym razem gdy pojawia się on na ekranie, zachowuje się tak jakby nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Rzuca dennymi żarcikami i kpi sobie z bandytów, celujących w niego naładowanymi pistoletami. Po trzecie jest on nie tylko superbohaterem, ale i naukowcem o czym często zapominają nawet twórcy komiksu. Po czwarte wreszcie, zawsze ma on w pamięci ostatnią lekcję jakiej udzielił mu... kapitan Stacy. Tak, nie wujek Ben, ale własnie ojciec Gwen, który co jakiś czas objawia się Peterowi i nie pozwala mu zapomnieć o złożonej mu obietnicy. Napiszę szczerze: trochę mnie to śmieszyło. Zwłaszcza, że ciągle miałem w pamięci scenę z jedynki w której nasz bohater tę obietnicę zwyczajnie sobie olał.


Trzeba jednak oddać Webbowi, że film broni się jako całość. Jest w nim dużo humoru oraz akcji, przez co ogląda się go całkiem przyjemnie (jeżeli nie zna się oryginału, ale o tym za chwilę). Problem polega jednak na tym, że miała to być pierwsza część nowego uniwersum, a tego zupełnie się nie czuje. Tak naprawdę gdyby wydłużyć Niesamowitego... o godzinę Webb dałby radę wtłoczyć w jego fabułę jeszcze i zapowiedziane Sinister Six i Venoma i kolejne części nie byłby już potrzebne. Szkoda, bo cierpią na tym głównie kreacje bohaterów, które poza Gwen, Peterem i Electro zostały spłycone do granic absurdu. Przemiana Harry'ego w psychopatycznego mordercę trwała za krótko. Wątek jego przyjaźni z Peterem został skrócony do "no przecież znamy się od dawna", przez co główny antagonista Pająka zamiast stać się postacią porównywalną z Jokerem, znów będzie tylko kolejnym, niczym nie wyróżniającym się superłotrem. Najbardziej oberwało się jednak Rhino, którego w filmie równie dobrze mogłoby nie być. Marvel łączył swoje filmy poprzez drobiazgi takie jak tarcza Kapitana Ameryki w Ironmanie, Sony, zaś postawiło na dosłowność.

Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że w Niesamowity Spider-Manie 2 takich smaczków w ogóle nie ma. W filmie pojawia się np.: Felicia Hardy, która w komiksie była jedną z miłości Spider-Mana. Ucieszyłbym się gdyby ten wątek został rozwinięty w kolejnych częściach, bo Czarna Kotka ma potencjał. Pojawił się również dr. Ashley Kafka, który jak w Seksmisji, w oryginalnej historii był kobietą. Ja jednak zapytam dlaczego nie dr. Octavius, który najpewniej i tak w Sinister Six się pojawi. Można by wtedy oprzeć akcję tego filmu na pierwszym originie tej grupy, która została wymyślona właśnie przez Octopusa. Pozwoliłoby to na wymazanie ze scenariusza Green Goblina i skupienie się wyłącznie na Electro.


Tak naprawę nie umiem jednoznacznie ocenić kreacji tej postaci. Z jednej strony filmowa przemiana Maxa Dillona pokrywała się mniej więcej z tym co mogliśmy oglądać w serialu animowanym The Spectacular Spider-Man. Z drugiej, trudno mi było uwierzyć, że człowiek, który zaprojektował całą nowojorską sieć energetyczną nie jest rozpoznawalny w swoim miejscu pracy i nie siedzi na dyrektorskim stołku. Na szczęście dobrze przemyślano sposób w jaki Electro walczy. To w jaki sposób wykorzystuje on w potyczkach elektryczność wielu może zaskoczyć. W ogóle wielkie miasto wydaje się być terenem wręcz stworzonym dla władcy elektryczności. Szczególnie po deszczowym dniu, gdy całe miasto staje się naturalnym przewodnikiem. Na całe szczęście akurat ten detal Webb zauważył. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że filmowy Electro jest wzorowany na dr. Manhattanie ze Strażników, Allana Moore'a. Szczególnie dobrze to widać w scenie gdy materializuje się on z przewodów elektrycznych.

Trochę pomarudziłem, czas więc na przyjrzenie się plusom tej serii. Na szczególną uwagę zasługuje muzyka. Mocne, elektroniczne brzmienia świetnie wpasowują się w opowieść o człowieku władającym elektrycznością. Dźwięki płynące z ekranu szczególnie dobrze komponują się z obrazem podczas ostatecznej potyczki Pająka z Dillonem. W ogóle walki wyglądają w filmie nieźle. No może poza ostatnią z Rhino, ale tę przemilczę.


Tak naprawdę nie umiem jednoznacznie ocenić najnowszego filmu o Spider-Manie. Z jednej strony oglądało mi się go dobrze. Z drugiej mam poczucie zmarnowanego potencjału. W mojej opinii seans najbardziej przypadnie do gustu osobom lubiącym akcje i nie znającym oryginalnych historii oraz tym które nie uważają, że wszystkie adaptacje komiksów o superherosach muszą wyglądać jak Batman: Mroczny Rycerz. Jeżeli jednak jakiś fan pajęczych opowieści postanowi pójść do kina to polecam scenę ze Stanem Lee. Genialna.


#152 Minirecenzja #7- Walkin' Butterfly #3

UWAGA!!! 
TEKST MOŻE ZAWIERAĆ ŚLADOWE ILOŚCI SPOJLERÓW!!!

To już trzeci tom jednego z moich ulubionych komiksów wydawanych obecnie w Polsce. Fakt nie ma w nim trykociarzy ratujących świat, ani tyrad na temat upadku społeczeństwa, które tak bardzo lubię. Jest za to prosta opowieść, która pozwala uwierzyć, że wystarczy tylko chcieć, aby spełnić swoje marzenia. 

Tym razem Michico wpada w nie lada tarapaty. Agencja modelek z którą do tej pory współpracowała w wyniku choroby właścicielki, zakończyła swoją działalność. Nasza bohaterka nie poddaje się jednak, gdyż pamięta o złożonej sobie i swojemu koledze obietnicy. Pogodzenie roli menadżerki, modelki i pracownicy stacji benzynowej na pół etatu wydaje się jednak ponad jej siły. Na szczęście czujne oko jednookiej Darumy dostrzega jej zaangażowanie i stawia na drodze Michico, Joanna. Czy nowa znajomość pozwoli naszej bohaterce inaczej spojrzeć na ciągle dla niej niedostępny świat modelingu?

Najnowszy tom mangi Walkin' Butterfly wydaje się być zupełnie inny niż dwa poprzednie. Michico za sprawą spotkania z Joannem staje się zupełnie inną kobietą, dużo radośniejszą i pewniejszą siebie niż dotychczas. Wrażenie to pogłębia fakt, że przestała ona być tak często rysowana w sposób karykaturalny. Zmienił się również jej image. Nie nosi ona już workowatych ciuchów mających zamaskować jej wzrost, ale dobrze dopasowane ubrania. Widać więc, że Michico powoli zaczyna akceptować samą siebie.


Fabularnie jest nieco gorzej niż poprzednio. Podczas lektury miałem wrażenie, że autorka na siłę stara się wydłużyć komiks, przez co zabrakło temu wszystkiemu spójności. Niemniej nadal jest to świetny komiks, który warto mieć na swojej półce.

Serdeczne podziękowania dla wydawnictwa Taiga za udostępnienie komiksu do recenzji!


Grafika zamieszczona w artykule pochodzi ze strony wydawcy.

#151 Polej Tequile, przy komiksie miłe chwile. Recenzja komiksu Tequila: Władca marionetek.

Istnieje teoria mówiąca, że płacenie podatków jest oznaką skrajnego patriotyzmu. Wszak to właśnie te pieniądze sprawiają, że państwo może zapewnić nam świetną pracę za satysfakcjonującą nas płacę. Nasze dzieci mogą chodzić do szkoły, która naprawdę óczy (błąd ortograficzny zamierzony), a emeryci realizować ostatnie ze swoich niespełnionych marzeń. Szkoda tylko, że sami rządzący w to nie wierzą. Dowodem na to niech będzie fakt, że godzą się oni na przekazywanie 1% naszego podatku na organizacje pożytku publicznego. Wielu uznało, że to jednak za mało i stworzyło podwaliny pod nowy sposób finansowania, zwany dziś crowdfundingiem, czyli finansowaniem przez tłum.

Polskich komiksów wydaje się Polsce mało. Dużo mniej niż miało to miejsce w PRL-u, kiedy to wychodziły takie klasyki jak Tytus, Romek i A'Tomek, Kajtek i Koko, czy Kapitan Żbik. Nie mniej liczba osób gustujących w tym sposobie opowiadania historii wciąż (powoli) rośnie. Nic więc dziwnego, że również i nasi rodzimi twórcy próbują coś z tego torcika uszczknąć. Nie jest to jednak takie proste, gdyż trzeba u nas konkurować z Batmanami, Marvelami i innymi Thorgalami, nie mówiąc już o dużo lepiej sprzedających się mangach (tak, wiem, że Thorgal sprzedaje się lepiej od japońszczyzny). Nic więc dziwnego, że przed wydaniem swojego debiutanckiego komiksu Łukasz Śmigiel postanowił najpierw zbadać rynek. Oszacował ile mniej więcej będzie go kosztowało wydanie swojego rysunkowego dzieła, zamieścił ofertę na portalu Polak Potrafi i zebrał 122% wymaganej kwoty. Dzięki czemu legenda Tequili mogła zostać opowiedziana.

Naszą bohaterkę zastajemy na szczycie wodospadu w miejscu zwanym Edenem, będącym rajską wysepką pośród świata zniszczonego przez tajemnicze anomalie, zwane oknami. To właśnie przez nie na Ziemię wylał się żar, który spopielił większość planety. Ludzkość jednak, na przekór wszystkiemu (jak zwykle), nauczyła się w takich warunkach żyć. Gdy już wydawało się, że wszystko udało się względnie uporządkować, przez okna zaczęły wypełzać stwory zwane Serpentynami, które powoli wykańczały pozostałe przy życiu niedobitki. Ludzie nie stracili jednak nadziei. Wielu szamanów zaczęło wieszczyć, że oto z nieba spadnie bohater, który uratuje planetę. Jeden z nich niejaki Kabuki Joe, twierdził nawet, że go spotkał. Teraz Tequila trafiła do miejsca, które objawiło się jej w snach. Eden okazał się jednak dużo mniej przyjazny niż jego biblijny odpowiednik. Wszędzie czyhały dzikie bestie, a i o strzał w plecy nie było trudno. Na szczęście nasza bohaterka szybko trafiła na Adamaha, który zaproponował jej połączenie sił w celu odnalezienia tajemniczego artefaktu. Pytanie tylko, kto tak naprawdę potrzebuje pomocy.


Za stronę graficzną komiksu odpowiada Katarzyna Babis, jedna z najszybciej rozwijających się młodych, polskich rysowniczek. Jej pierwsze projekty głównej bohaterki zelektryzowały fandom i dały zapowiedź prawdziwej uczty dla oczu. Kasia jak nikt potrafi operować światłem i kolorem. Tworząc złudzenie disneyowskiego świata. Ona sama przyznaje jednak, że inspiruje się głównie twórczością Alessandro Barbucciego i Barbary Canepy, twórców W.I.T.C.H. i Sky Doll. W Tequili widać inspirację głównie tym drugim tytułem. Głównie z racji dużej dawki erotyki. Styl polki jest jednak dużo bardziej brudny. Niektóre kadry wyglądają jakby niedokładnie zmazano z nich ślady po ołówku. Jest to jednak zamierzony efekt. Prawdziwym problemem są sceny walki. Ciało ugodzonego ciosem nie zachowuje się tak jak powinno, przez co można odnieść wrażenie, że bohaterowie obijają jakieś gumowe lale. Można było również zwiększyć dynamizm scen poprzez wszelkiego rodzaju rozmazania, bo dwie, białe kreski to w wielu przypadkach zdecydowanie za mało. 

Tequila: Władca marionetek jest jednym z tych komiksów które, przed napisaniem recenzji, musiałem przeczytać dwa razy. Po pierwszym przeczytaniu stwierdziłem, że opowieść ta nie ma większego sensu, a jedynym wartym zapamiętania wątkiem są biusty bohaterek. Za drugim razem wiedziałem już czego mogę się spodziewać po fabule, więc zacząłem skupiać się na szczegółach, mimo to nadal czułem się zagubiony. Śmigiel zaplanował swoje dzieło jako projekt komiksowo-książkowy. Wygląda więc na to, że poznanie wszystkich wątków i bohaterów będzie wymagało od czytelnika znajomości ich wszystkich. Trochę przypomina to eventy w uniwersach Marvela czy DC. Szkoda tylko, że w pierwszej części cyklu nie dowiadujemy się czegoś więcej, jeżeli nie o świecie, to choćby o samej głównej bohaterce.

Jak we wstępie przyznają sami twórcy, Tequila jest dzieckiem kompromisu. Z jednej strony ogromny sukces marketingowy podsycił apetyty, z drugiej pośpiech, aby jak najszybciej zadowolić inwestorów, nie pozwolił wszystkiego dobrze przyprawić. W rezultacie otrzymujemy opowieść, która graficznie ze strony na stronę jest coraz gorsza, fabuła zaś podana jest tu w ilościach szczątkowych. Ja jednak wierzę, że kolejnym częścią komiksu autorzy poświęcą więcej czasu, dzięki czemu dostaniemy świetną historię, bo potencjał w tytule jest, trzeba go tylko dobrze wykorzystać.


- Copyright © 2010-2014 Półka pełna komiksów - Ore no Imouto - Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan -