Napisane przez: Jarosław Przewoźniak
29 lip 2014
Śmierć bohaterów w różnego rodzaju opowieściach jest zjawiskiem tak powszechnym, że często nie robi ona na nas żadnego wrażenia. Czasem tylko zapłaczemy nad naszym ulubieńcem lub wyskoczymy z radości w górę ciesząc się, że "ten drań" jest wreszcie martwy. Jednak jeżeli chcemy, aby śmierć obiegła świat, a nie tylko zainteresowała nasz skromny komiksowy półświatek, musimy pochować kogoś wielkiego.
Seria ta jest podzielona na pięć części. Każda z nich odpowiada kolejnemu etapowi żałoby: zaprzeczeniu, gniewowi, negocjacjom, depresji i akceptacji, które są pokazane z perspektywy różnych herosów, odpowiednio Wolverine'a, Avengers, Kapitana Ameryki, Spider-Mana i Iron Mana. Niestety mimo, że są one pisane przez jednego autora ich poziom jest skrajnie różny. Najgorzej wypada ten poświęcony grupie najpotężniejszych bohaterów na Ziemi. Prowadzony jest on z dwóch perspektyw. Pierwsza skupia się na grupie Mighty Avengers złożonej z zarejestrowanych herosów, druga zaś na ukrywającej się przed prawem New Avengers. Każda z nich próbuje poradzić sobie ze śmiercią Kapitana inaczej. Ci pierwsi walczą z Tiger Sharkiem, drudzy poświęcają się pokerowi i tak naprawdę tylko u nich widać gniew. Co chwilę się prowokują i skaczą sobie do oczu. W końcu ręce zajmują czymś innymi niż trzymaniem kart. Walczący z morskimi potworami Mighty Avengers, po prostu wykonują swoją pracę przez co nie czuje się w nich gniewu. Napiszę szczerze, że gdyby nie kwestia wypowiedziana przez Namora do Ms. Marvel nigdy nie połapałbym się, że jest ona wściekła.
Przy tej okazji wychodzi inna kwestia, akcja komiksu nie zawsze jest adekwatna do jego tytułu. Paradoksalnie widać to również w najlepiej narysowanym zeszycie, czyli w Depresji. Opowiada ona o Spidey'im, który stojąc nad grobem wujka Bena wspomina największego z bohaterów. Pewnie każdy się ze mną zgodzi, że Człowiek Pająk, który przeżył tyle tragedii jest najodpowiedniejszym do bycia bohaterem tego typu opowieści. Niestety Jeph Loeb uznał, że jak się pisze opowieść o superherosach to w każdym zeszycie musi być jakaś potyczka, nawet jeżeli ta, tak jak tutaj jest tylko pretekstem do snucia wspomnień. Jakby śmierć Kapitana nie była wystarczająco dobrym powodem.
No dobra, swoją normę marudzenia wyrobiłem, napiszę więc trochę o plusach miniserii. Graficznie Poległy Syn prezentuje się nieźle. Najlepiej spisał się tu David Finch we wspomnianej już przeze mnie Depresji. Nie chce wiedzieć ile ten człowiek musiał poświęcić czasu na wykonanie poszczególnych kadrów, ale napiszę, że należy mu się szacunek za tak ciężką pracę. Tak szczegółowo wykonanych rysunków nie widuje się w komiksach superbohaterskich, czy w ogóle w komiksach, często. Nie zazdroszczę Danny'emu Mikiemu, który musiał to poprawiać tuszem. Całość graficznej uczty dopełniają kolory nałożone przez Franka D'Armata. Szczególnie żółto-zielone niebo rozciągające się nad cmentarzem. które buduje niepowtarzalny klimat. Do gustu przypadły mi też stylizowane na malarskie projekty Stevena Eptinga w Kapitanie Ameryce oraz te wykonane przez Leinila Yu w Zaprzeczeniu. Podziurawiony Wolverine z okładki to prawdziwe dzieło sztuki. W tym zeszycie zastanowiło mnie tylko jedno. Dlaczego przebywający w areszcie Crossbones ma na twarzy maskę, skoro podarł ją podczas wcześniejszego starcia z Zimowym Żołnierzem? Czyżby S.H.I.E.L.D. pod wodzą Starka tak dobrze dbało o swoich więźniów?
Ten wpis zacząłem od opisu dodatków i tak samo go zakończę. Śmierć Kapitana Ameryki, była najgłośniejszym wydarzeniem od śmierci Supermana w 1992 roku (w Polsce zeszyt z tym wydarzeniem został wydany trzy lata później) nic więc dziwnego, że odbiła się ona szerokim echem w światowych mediach. Pisał o niej New York Daily News, kilka minut poświęciły jej CNN i CBS News, a nawet polska Panorama. W Marvelu nic jednak nie trwa wiecznie. Steve Rogers powrócił do żywych w lipcu 2009 roku w sześciozeszytowej miniserii Captain America: Reborn. Fabuła tego komiksu jest obszernie streszczona na końcu polskiego wydania Poległego Syna. Historii, która dla mnie jest niestety tylko średniakiem w którym niezłe rysunki nie ratują momentami chaotycznej fabuły. Kapitan Ameryka zasłużył na więcej.